wtorek, 29 kwietnia 2008

York.

Wreszcie zrobiliśmy coś innego:-)
Tak to ciągle tylko morze, park z wiewiórkami, deptak, park, morze...
A "nadworny" kierowca naszego hotelu, ten co to wycieczki geriatryczne przywozi, Kevin, już od dawna nas namawiał, żebyśmy się kiedy z nim do Yorku zabrali, jak będzie dziadków zawoził. Że to piękne miasto, ciekawe, że niedaleko i że wspaniały dzień spędzimy.
Ponieważ dzisiejszy dzień mieliśmy oboje wolny, co nie zdarza się często, zapytaliśmy wczoraj wieczorem Kevina, czy ma miejsca na dzisiejszą wycieczkę do Yorku. A owszem, ma, zaprasza nas bardzo serdecznie, a szczególnie mnie;-) (bo Kevin, koło 40-tki pewnie i żonaty, nie wiedzieć czemu flirtuje ze mną od czasu do czasu;-p)
Zbiórka przed hotelem o 9,15. Wstaliśmy więc sobie rano, zjedliśmy co nieco na śniadanko, odkryliśmy, że nie ma ciepłej wody (SKANDAL!!!)-dobrze, że włosy wczoraj wieczorem umyłam... No i wyruszyliśmy, zgodnie z planem, bo Anglicy są narodem punktualnym:-)
Podróż minęła szybko (ok. półtorej godziny), w bardzo wygodnym autokarze, w którym każde siedzenie pasażera wyposażone jest... w pasy bezpieczeństwa (!) Obowiązku zapinania się nie ma, ale informacyjne tabliczki zachęcają do tego. Strasznie dziwnie jedzie się lewą stroną;-p Nie mogę się do tego przyzwyczaić, tak samo, jak nie mogę się przyzwyczaić, żeby przed wejściem na ulicę patrzeć najpierw w prawo (więc profilaktycznie patrzę w obie strony;-)
Pogoda od rana wspaniała, York (będący miastem zabytkowym, z największą w Europie Zachodniej katedrą) przywitał nas słońcem i ciepełkiem takim, że szybko zaczęliśmy się rozdziewać. Wycieczkę zaczęliśmy od sfotografowania rzeczonej katedry. Gdy robiliśmy zdjęcia rozmawiając między sobą, oczywiście po polsku, podszedł bardzo miły staruszek i zapytał, czy mówimy po angielsku. Gdy potwierdziliśmy, wytłumaczył nam, skąd najlepiej robić zdjęcie, by ująć ładnie całą katedrę z trzema wieżami:-)
Potem udaliśmy się na zwiedzanie ścisłego centrum, ze ślicznymi ciasnymi uliczkami i mnóstwem fajnych sklepików. W jednej z uliczek weszliśmy do miejsca o nazwie Cat Gallery. Już po wystawie wiedziałam, że to coś dla mnie, ale to co zastaliśmy w środku przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Rozbawiłam panią sklepikarkę, chodząc po całym pomieszczeniu w kółko, zasłaniając otwartą buzię rękoma... Wszystko, co tylko sobie wymarzycie, z różnymi wizerunkami kotów. I tak: kubeczki, talerze, szklanki, portfele, torby, wycieraczki pod drzwi, ręczniki, podkoszulki, kalendarze, podkładki pod mysz do komputera, zegary, biżuteria, krawaty, ramki na zdjęcia, długopisy, notatniki... Wszystko w koty: zdjęcia kotów; realistyczne obrazki kotów; zabawne grafiki kotów... Oczywiście nie darowałabym sobie, gdybym czegoś tam nie kupiła... Po dłuuugim namyśle nabyłam więc kubek (który możecie zobaczyć w mojej galerii na picasie) oraz notesik z rysunkiem kota leżącego w hamaku, a Konrad zdecydował się na zestaw 6 mieszadełek do drinków, będących postaciami czarnych kotów o długich szyjach:-)
FANTASTYCZNE MIEJSCE! Zainteresowanych odsyłam na stronę internetową: www.thecatgallery.co.uk
Stamtąd spacerem, zahaczając o jakieś mniej lub bardziej interesujące budynki, udaliśmy się do, poleconego przez Kevina, muzeum pociągów. No, czegoś takiego to się nie spodziewałam. OLBRZYMI teren, składający się z kilku hal, a w nich... prawdziwe stare pociągi i części pociągów, elementy dworców kolejowych (wszędzie dworcowe ławki, ławki, ławki, z różnych okresów). Jest też możliwość zajrzenia do odtworzonej fabryki pociągów (czy to się nazywa fabryka?...) oraz przejażdżka symulatorem, w którym można przekonać się, jakby to było jechać pociągiem z Londynu do Brighton z prędkością 760 mil/h. Ja, ze względu na lekki ból głowy, nie zdecydowałam się, ale Konrad owszem. Jak wysiadł, wyglądał na deczko zdezorientowanego;-)
Naprawdę wspaniałe muzeum (i wejście jest gratis:-) Jakbyście kiedyś byli w Yorku, polecam:-)
Jak stamtąd wyszliśmy, było jeszcze trochę czasu do zbiórki, pospacerowaliśmy więc jeszcze po okolicy centrum. Gdy kończyliśmy zwiedzanie... zaczęło padać. Tak więc w samą porę dotarliśmy do autobusu. Z powrotem w hotelu byliśmy przed 16-tą.
To był naprawdę świetny, ekscytujący dzień i bardzo się cieszę, żeśmy się zdecydowali. Przypuszczam... że jak nadarzy się okazja, pojedziemy ponownie:-) Może wtedy "przejadę się" (bo w rzeczywistości oczywiście przymocowany jest w miejscu) symulatorem w muzeum pociągów:-)
I tym optymistycznym akcentem... I tak dalej;-)
Pozdrawiam wszystkich ciepło, z wiosennego dziś, wschodniego wybrzeża UK:-)

piątek, 25 kwietnia 2008

Konradowo-urodzinowo...

Witam:-)
Mam wrażenie, że nie pisałam wieki całe. Czas leci jak zwariowany, jeszcze chwilka i będziemy w Polsce;-)
Tymczasem jesteśmy tutaj, nad Morzem Północnym, gdzie pogoda ostatnio pozostawia wiele do życzenia. No ale co zrobić, w końcu to Wielka Brytania....
Jak większość z Was pewnie wie, mój małżonek dwa dni temu obchodził urodziny. Które... niech pozostanie jego słodką tajemnicą, bo zdaje się, że wolałby się tą liczbą nie chwalić;-p
Z tej okazji spędziliśmy dzień zgodnie z planami i zachciankami Jubilata.
Rano, tzn. po śniadaniu (bo ja niestety pracowałam), zdecydowaliśmy się wyruszyć na, dawno planowaną, "przyprawę" na wzgórze, które widać z okna naszej restauracji, Oliver Mount. Pogoda była niby ładna, ale troszkę podejrzana i całe szczęście, że Konrad (jak rasowy Brytyjczyk;-) uparł się, żeby na wszelki wypadek wziąć parasol. Nie zdążyliśmy bowiem wdrapać się na sam szczyt (zresztą normalną asfaltową drogą dla samochodów), jak zaczęło padać. Gdy obserwowaliśmy z góry Scarborough, próbując wypatrzeć nasz hotelik, rozpadało się już na dobre. Zrobiliśmy kilka zdjęć i w ulewnym deszczu, pod parasolem, ruszyliśmy z powrotem w dół. Po dotarciu do miasta wypełniliśmy kolejny punkt urodzinowego "programu", czyli wstąpiliśmy do naszego ulubionego Cafe Heart, gdzie pożywiliśmy się pysznościami (ja znów wzięłam ciabattę z tuńczykiem, a Konrad pitę z jajecznicą z pesto:-) i popiliśmy rzeczone pyszności znakomitym sokiem, świeżo wyciskanym z pomarańczy, grapefruitów i cytryn. MNIAM:-)
Na czas jakiś wróciliśmy do domu, gdzie zagraliśmy w nabytą przez Konrada śmieszna grę o nazwie Topple (nie potrafię opisać o co w niej chodzi, zainteresowanych odsyłam do Googla:-p) i zjedliśmy pyszna sałatkę, przyrządzoną przez Konrada.
Ok. 20-tej udaliśmy się do pubu niedaleko, gdzie-jak się dowiedzieliśmy-w środy odbywają się koncerty jazzowe, które zwykle są darmowe. Rzeczywiście. Pub ów jest w zasadzie klubem jazzowym, o bardzo przyjemnym wystroju i atmosferze. Zamówiliśmy więc napitki (jedno z nas bez alkoholu, zgadnijcie kto;-) i przez godzinę słuchaliśmy bardzo sympatycznego koncerciku na saksofon, z akompaniamentem klawiszy, perkusji i kontrabasu:-)
Do hotelu wróciliśmy po 22-giej i zakończyliśmy miły dzień oglądaniem (z Olgą, która właśnie skończyła pracę) jednego z naszych ulubionych filmów ("Ciało").
No, tak to było:-)
A dziś już znowu praca, praca...
Aha, chcę się Wam jeszcze pożalić, że zostałam "gryźnięta" przez wiewiórę parę dni temu:-/ Takie one niby są kochane, takie oswojone, ale gdy niechcący jedna przestraszyłam, dając jej z ręki orzecha, nie zapanowała nad sobą jak dobrze wychowana Brytyjka, i dziabnęła mnie ząbkami ostrymi jak szpileczki. Dla tych, którzy chcieliby mnie w tym miejscu wysłać do lekarza, od razu mówię, że po wysunięciu tego pomysłu zostałam wyśmiana przez mojego męża. A to dlatego, że wścieklizna, chyba jedyna choroba, której można by się naprawdę obawiać, nie występuje w Wielkiej Brytanii (dlatego są tu bardzo surowe przepisy, dotyczące wwożenia zwierząt; dowiedzcie się zawczasu wszystkiego, zanim wpadniecie na pomysł, by przyjechać na Wyspy z Waszym psem lub kotem). No i w ten sposób mam na palcu ślad jak po maluśkim wampirku:-p
Żal mi trochę tej wiewiórki, bo chyba nie zrozumiała, dlaczego się na nią obraziłam i nie chciałam już dawać jej orzechów...
No dobra, rozpisałam się deczko,więc kończę.
Uściski dla wszystkich czytających:-*

wtorek, 15 kwietnia 2008

Czasem jest wesoło:-)

Obiecałam niektórym wpis o śmiesznym dniu-niedzieli i wreszcie udało mi się do tego zabrać...
Najpierw do łez rozśmieszył mnie podczas śniadania Iain (okazuje się, że nie pisze się to "Ian"...) Zacząć należy od tego, że Iain charakteryzuje się ciągłym marudzeniem, zrzędzeniem (wszystko to w ramach przekomarzania się z nami i testowania naszego poczucia humoru;-), na każdą prośbę odpowiada "Nie" (co oczywiście nie przeszkadza mu w jej spełnieniu), potrafi także skrzekliwym głosem na nas krzyczeć-również w żartach, bo ogólnie jest bardzo spokojnym człowiekiem. My to wiemy, ale goście-nie. No i stoję ja sobie w niedzielę przy mojej "stacji" (blisko drzwi od kuchni), śniadanie w toku, większość ludzi już na sali, a tu nagle przez niedomknięte drzwi kuchenne słychać skrzekliwy wrzask Iaina: "Get out!!!". Musiało być słychać nie tylko przy samych drzwiach, bo stojąca parę metrów ode mnie Susan spojrzała na mnie wzrokiem z serii "Co jest grane?". Goście przy okolicznych stolikach popatrzyli na drzwi od kuchni z lekką dezorientacją, a ja... popłakałam się ze śmiechu. Był to tak surrealistyczny akcent w całym tym spokojnym niedzielnym śniadaniu, że nie mogłam się powstrzymać od chichotu przez następny kwadrans;-p
Druga zabawna rzecz, też związana z kuchnią, wydarzyła się tego samego dnia, gdy okazało się, że Konrad... będzie podczas kolacji podkuchennym (brakło kuchennego staffu, był tylko Iain, a na kolację jedna osoba w kuchni to za mało). Nie wiem, dlaczego akurat Konrada poprosili, ale muszę przyznać, że niewątpliwie był to słuszny wybór:-) Dostał specjalne ubranko kucharzy i od 17-tej przez godzinę włóczył się za Iainem jak cień (podobno nie było nic dla niego do roboty). Ale już od 18-tej, gdy rozpoczęła się kolacja, pomagał jak zawodowy kucharz;-) Nakładał warzywa i desery sprawniej, niż nieszczęsny Les, który grzebie się niemożebnie, jak w kuchni pomaga, choć niby ma większe doświadczenie;-p Na koniec wypytał cały staff, co kto chce na obiad i ponakładał nam sprawnie i elegancko, jakby to robił co najmniej od kilku miesięcy;-) Podobno zabawę miał przy tym przednią:-)
Jeśli chcecie zapoznać się z Konradem-podkuchennym oraz z Iainem, zapraszam do albumu Konrada.
Pozdrawiam ciepło!!!

czwartek, 3 kwietnia 2008

Sam.

Dziś tylko słów kilka, o Sam.
Sam to nasza nowa koleżanka, naprawdę ma na imię Samantha.
Zasiliła nasze kelnerskie szeregi po tym, jak opuścił nas Taushan. Pracowała już jako kelnerka, więc radzi sobie dobrze:-)
Bardzo polubiłam Sam. Ma bodajże 22 lata i jest bardzo bujną, zwłaszcza w biuście, "dziewczyną z sąsiedztwa". Zwyczajna, przesympatyczna, uśmiechnięta, gadatliwa. Jak coś ją wkurza, marudzi. Jak coś ją rozśmieszy, śmieje się głośno. Niezarozumiała, pomocna, życzliwa.
Rano przychodzi nieumalowana, bo "jej się nie chce" (Jak ja to rozumiem! Ja w ogóle się nie maluje, bo mi się nie chce:-p). Wieczorem ma tylko umalowane rzęsy. Twierdzi, że nie używa podkładu ani pudru, a cerę ma naprawdę śliczną, aksamitną, bez wyprysków. Zapytałam o jej sekret. Odpowiedziała, że nie używa żadnych żeli, toników, kremów, bo jej się nie chce z tym upieprzać codziennie. Jedyne co stosuje to wilgotne chusteczki "3 w 1" (oczyszczanie, tonizowanie i nawilżanie) i to takie tańsze, jedynie 99p za opakowanie. Mówi do mnie "W Willkinsonie są, teraz nawet po promocji, za 99p dostajesz dwa opakowania, kup sobie, spróbuj. Może ci się cera poprawi". Mówię "Dobra, jak tam będę to przy okazji kupię"... I chwilowo temat się urwał.
Ale... Wczoraj, w "chandrycznym" humorze wychodziłam do pracy, otwieram już drzwi, patrzę, a tu Sam zasuwa naszym korytarzem (wypytawszy najpierw Luca o drogę) i wręcza mi reklamówkę. W środku całe opakowanie chusteczek. "Kupiłam sobie zapas, pomyślałam, że dam ci do wypróbowania, zanim sama sobie kupisz". Jak tu jej nie lubić?:-D Od razu mi się humor poprawił:-)
Jak dobrze, że tacy ludzie są na świecie:-) Bezinteresownie mili, tak po prostu.
Każdemu życzę spotykać w życiu jak najwięcej takich ludzi:-)
Pozdroofka!!!