poniedziałek, 31 grudnia 2007

Życzenia.

Nie jest tak źle z tym moim czasem dzisiaj:-) Miałam śniadanie, potem lunch i jestem już wolna. Konrad ma jeszcze kolację.
Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, być może uda nam się przywitać Nowy Rok szampanem na brzegu Morza Północnego. Byłoby bosko, taka okazja nie zdarza się co roku:-)
Tymczasem chciałabym złożyć wszystkim czytającym najlepsze życzenia noworoczne. Zdrowia, pełnego portfela, spełnienia marzeń, powstawania następnych, gdyż one są naszym najlepszym napędem, dużo miłości dookoła i w ogóle żeby było coraz lepiej:-)
Teraz już naprawdę do napisania w Nowym Roku:-)

niedziela, 30 grudnia 2007

Staff, czyli personel.

Dziś napiszę słów kilka o staffie restauracyjnym, czyli o kelnerach i obsłudze kuchni.

Restauracja jest obsługiwana przez kilkanaście w sumie osób, w różnym wieku i różnego pochodzenia. Wiem, że poszczególni członkowie tej ekipy od czasu do czasu odchodzą, wracają, czasem przychodzą na ich miejsce inni… Aktualnie najbardziej stałym i wiernym tej robocie pracownikiem jest Eddie, tzw. head of departament, czyli główny menedżer restauracji. Eddie jest z pochodzenia Portugalczykiem, żabowatym z wyglądu, wyluzowanym gościem koło 40-tki. Strasznie dziwnie mówi po angielsku (Anglicy twierdzą, że brzmi, jakby miał wadę wymowy;-) i ogólnie jest trochę dziwny, ale dosyć kochany. Wiele rzeczy nam tłumaczy, podpowiada i za każdym razem, gdy przechodzi obok (czy też raczej snuje się;-), pyta „You allright?” Eddie chwali mnie, że szybko pracuję.

Dalej mamy kelnerów i kelnerki…

Maurice – brat Eddiego, czyli również Portugalczyk w średnim wieku, który jest w Anglii znacznie krócej i po którym przynajmniej widać pochodzenie (jest całkowicie niepodobny do brata). Bardzo pomocny, uprzejmy, pracowity człowiek, taki „kelner z klasą”.

Paul, czyli tak naprawdę Paweł, młody Rosjanin, pracujący także za barem, a w czwartki i piątki jako nocny portier. Przyjechał tu zaoszczędzić dużo kasy i naprawdę stara się o to, żeby zarobić jej jak najwięcej, pracuje dosłownie jak cyborg. Ostatnio pomagał nam obsługiwać obiad, będąc po jednej nocnej zmianie, a przed kolejną…

Olga V., czyli kobieta Pawła. W pracy bardzo skrupulatna, poukładana, schludna. Gdy po pracy rozpuszcza swoje napuszone loki do połowy pleców i zdejmuje okulary, białą koszulę i krawat, wygląda jak jakaś młoda czarownica z „Mistrza i Małgorzaty”, czy coś w tym rodzaju. Podobno wierzy także w zioła, astrologię i rozmaite sprawy nadprzyrodzone.

Olga P., koleżanka Konrada, która nas tu sprowadziła. Bardzo gadatliwa, wesoła, o bogatej mimice i jeszcze bogatszej gestykulacji. Jest tu już grubo ponad rok i jej angielski trudno odróżnić od angielskiego tubylców. Studiuje w Scarborough i zamierza zostać tu jeszcze raczej długo.

Jodie – malutka, chudziutka blondynka w okularach, która pracuje najszybciej w całej restauracji i jest niesamowicie silna jak na swoja posturę. Jest znakomitą kelnerką i bardzo pomocną, uprzejmą osobą. To ona uczyła mnie co i jak, więc, jak powiedziała Olga, dostałam dobrą szkołęJ Jodie ma dopiero 18 lat, a jest już mężatką. Jednak jakoś to do niej pasuje, sądzę, że jest też znakomitą panią domu.

Jayne – „kelnerka od zawsze”. Jest to przesympatyczna kobitka we wczesnym średnim wieku (40 lat?...), z koczykiem w nosie, żona trzeciego z kolei męża, matka dzieciom, a także już babcia (!) Bardzo doświadczona, sprawna kelnerka, niedawno pokazywała nam, jak nosić bez użycia tacy 4 gorące talerze na raz… Cóż, może za rok odważę się spróbować;-)

Shauna – najmłodsza osoba w restauracji, ma chyba dopiero 16 lat. Taka typowa brytyjska nastolatka, ma tak dziwny akcent, że bardzo trudno ją zrozumieć. Trochę prostacka, czasem sympatyczna, czasem mniej. Bardzo niewiele z nią rozmawiałam i w sumie jest mi dość obojętna.

Alex – jeszcze mniej z nią rozmawiałam, za „naszych czasów” była w pracy tylko jeden dzień. Potrafię o niej tylko tyle powiedzieć, że to bardzo miła, raczej cicha kobieta, nieco starsza od nas (może koło 30-tki).

Pomagają nam też czasem barmanki, bardzo miła Natalie, która jest w podobnym wieku jak my oraz kobieta, której imienia nie znam, trochę starsza.

No i jesteśmy my, w grafiku figurujący jako Kate i Conrad.

Jest jeszcze obsługa kuchni, czyli trzech kucharzy i dwoje „zmywakowych”.

Ian, postawny flegmatyk koło 40-tki, bardzo związany ze swoim krajem pochodzenia, czyli Irlandią, a sceptycznie nastawiony do Anglii i Anglików. Naprawdę cudny, przesympatyczny, dowcipny facet.

Saun – nieco dziwny szef kuchni, niewiele po 30-tce, ale z powodu przedwczesnej siwizny wyglądający starzej. Czasami niesympatyczny, gdy ma zły dzień, słyszałam też, że bardzo nietolerancyjny, ale nie miałam jeszcze okazji się przekonać. Mam do niego stosunek raczej obojętny.

Luc, przystojny i przesympatyczny, najmniej doświadczony z kucharzy (Konrad mówi „podkuchenny”). Z tego, co wiem ma 30 lat, ale trudno w to uwierzyć. W przeciwieństwie do Shauna, wygląda na jakieś 6 lat mniej.

Sally – pani pracująca na zmywaku. W średnim wieku, trochę zrzędliwa, ale w sumie dobroduszna. Podobno jest lekko upośledzona, ale idzie się z nią dogadać i jest naprawdę solidnym pracownikiem (sprawdza czystość każdej filiżanki przejeżdżając w środku palcem, co jest nieco przerażające, ale oczywiście w jej mniemaniu słuszne, no i świadczy o jej skrupulatności, choć osobiście chyba wolałabym już niedomyte filiżanki;-)

Leslie, czyli „pan zmywakowy”. Też koło 40-tki, może trochę młodszy. Ogolony na łyso, mocno wytatuowany, raczej prosty i trochę dziwny:-p Ani go lubię, ani nie. Wolę jak na zmywaku urzęduje Sally.

No, to by chyba było na tyle. O ludziach spoza restauracji napiszę następnym razem, bo ten wpis coś długi się zrobił.

Pozdrawiam serdecznie!!! Do następnego.

PS. Na Picasie zamieszczam kilka nowych zdjęć ze Scarborough.

czwartek, 27 grudnia 2007

Święta, święta i po świętach;-)

Chciałoby się zawołać „Nareszcie!”;-) Bo to były bardzo ciężkie święta. To, że finansowo się opłaciły, to osobna kwestia (większa stawka za godzinę i jednocześnie więcej godzin + spore napiwki), ale faktem jest także to, że przyniosły chwile tęsknoty za domem, niewyspanie, ból nóg i poparzone palce (wciąż mam problemy z noszeniem gorących talerzy przy pomocy ściereczki i często z trudem wytrzymuję temperaturę talerza)… Na całe święta zjechała duża grupa (ponad 100 osób), głównie dziadków, choć było też kilka osób w wieku, który określiłabym jako średni, a nawet dość wczesno-średni (koło 40-tki) W większości przemili ludzie, żywo zainteresowani naszym pochodzeniem, czasem przebywania na Wyspach oraz tym, czy podoba nam się Scarborough;-p Dwa razy miałam przyjemność obsługiwać rewir, w którym siedział starszy marynarz wraz ze swoja kobietą (żoną?). Od tej pary z trudem się oderwałam. Od razu zapytali skąd jestem, po czym wdali się w dywagacje na temat tego, jak to niesamowicie jestem podobna do jakiejś angielskiej aktorki, tylko ładniejsza;-) Potem zagadywali, czy studiuję, jakie mam wykształcenie, a gdy powiedziałam, że jestem psychologiem, marynarz zapytał, czy potrafię czytać w jego myślach;-) Kiedy przyniosłam im kolejne zamówienie, marynarz z wielką starannością zaczął wymawiać nazwy polskich miast (Kraków, Wrocław, Gdańsk, Oświęcim), które odwiedził i pytał, czy i ja tam byłam:-p Na koniec powiedzieli mi, że jestem cudna i, choć to nie był koniec ich pobytu (który jest zwyczajowym momentem wręczania napiwków), wcisnęli mi do ręki banknot pięciofuntowy. Muszę przyznać, że tacy klienci sprawiają, że chce się pracować, nawet wtedy, gdy od ciągłego biegania ma się już płaskostopie, a ból krzyża czuje się aż w podbrzuszu;-p

Przez święta można było mieć maksymalnie 4 shifty (śniadanie, lunch, „herbatki” oraz obiadokolację). Prawdę mówiąc, po śniadaniu i lunchu (będącym właściwie wcześniejszym odpowiednikiem obiadokolacji) byłam już tak niesamowicie zmęczona, że zaczynało mi być wszystko jedno, mogłam więc zrobić zimny prysznic stopom i zasuwać na obiadokolacji. Taki miałam pierwszy dzień świąt. To razem wyszło 9 godzin jednego dnia, a każda świąteczna godzina 8 funtów… No to chyba warto było;-) Dziś, gdy dziadki odjeżdżały, ja smacznie sobie spałam, ale Konrad miał poranny shift. Dzięki temu zgarnął ok.45 funtów napiwku. Szkoda, że i ja nie miałam dziś śniadaniowej zmiany, ale byłoby nas już za dużo… Może następnym razem…

Co by tu jeszcze… O, może się pochwalę;-) Już bez kłopotu i upewniania się, czy wszystko dobrze robie, potrafię szybko prawidłowo nakryć do posiłków. A z początku wydawało mi się to niezwykle skomplikowane. No bo do obiadu układa się od lewej kolejno: tzw. side-plate czyli mały talerzyk, na nim mały nóż; dalej widelec do ryb i zwykły widelec. Po prawej stronie podkładki od lewej leżą: zwykły nóż, nóż do ryb oraz łyżka do zupy. Nad podkładką ząbkami w prawą stronę widelec deserowy, a nad nim w odwrotna stronę łyżka do deserów. Dodatkowo po prawej stronie każdego nakrycia stoi kieliszek (wcześniej musimy je przecierać ściereczką) z wetkniętą dekoracyjnie serwetką, a na każdym dwuosobowym stoliku układa się na środku dużą łyżkę do nakładania warzyw na przykład. Do tego stawiamy oczywiście odpowiednie karty menu, sprawdzamy zawartość miseczki z cukrem, z sosami w saszetkach i ewentualnie uzupełniamy je. Wszystko to weszło mi już w nawyk. Taka jestem zdolna;-)

Na dziś kończę. Kolejny znak życia dam pewnie w kolejnej luźniejszej chwili, czyli po Nowym roku:-p No, może uda mi się wcześniej…

Ściskam wszystkich poświątecznie!

piątek, 21 grudnia 2007

Takie tam...

Siedzę sobie po ciemku, Konrad odsypia nocną zmianę na portierni. Postanowiłam popisać dla Was chwilę, takie tam głupoty, żebyście wiedzieli, że o Was pamiętam i mam się raczej dobrze:-)
Siedzę więc na podłodze naszego malutkiego pokoju, gdzie w zastraszającym tempie powstaje bałagan, niemal nie warto tu sprzątać. W odtwarzaczu mam trzeci sezon cudnego serialu o chirurgach plastycznych "Nip Tuck" (dzięki Ci, Ufoku:-) i zaraz zabiorę się za kolejny odcinek, gdyż przez te wolne dni wpadłam w prawdziwy "nip-tuckowy" ciąg:-p Popijam Tetley'a i pojadam najdziwniejszą czekoladę, jaką w życiu miałam w ustach, gorzką Earl Grey. Nawet smakowita:-) Przywiozłam ją jeszcze z Polski, miała mi umilać chwile na obczyźnie i tak jest:-) Kiedy się skończy, umilać mi je będą "marsowe kulki", o których już pisałam oraz moje ukochane ciastka Digestive, które Tesco sprzedaje w półkilogramowych paczkach po śmiesznej cenie 49 pensów:-) Mogłabym je jeść bez przerwy... Może wcale nie schudnę tutaj, na przekór temu, co wielu prorokowało...
Jeszcze jutro mam wolne, w niedzielę przyjeżdża wycieczka świąteczna, obsługuję ich na obiedzie. Potem w Wigilię mam dwie zmiany, a w oba dni świąt aż po trzy (w święta odbywają się nie tylko śniadania i obiadokolacje, ale też lunche i popołudniowe herbatki). Źle mi się robi na samą myśl o świętach przebieganych między salą restauracyjną a kuchnią, z tacą pełną talerzy i dzbanków, ale ma to też tę dobrą stronę, że za świąteczne dni płacą więcej. Tak że cóż... Coś za coś... Będzie mi brakować normalnych świąt, mam nadzieję, że to tylko ten jeden raz w moim życiu albo przynajmniej na ładnych parę lat...
Skoro już przy tym jestem... Istnieje tu ładny zwyczaj dawania kartek świątecznych współpracownikom, podwładnym itp. Dostaliśmy dziś jedną z Konradem. Bardzo miło mi się zrobiło. Choć nie jest tu nawet w 1/10 tak miło jak w domu w okresie świąt, takie gesty sprawiają, że nie jest też tak całkiem źle:-) No i miasteczko pięknie wygląda z okazji nadchodzących dni. Wszędzie lampki, udekorowane choinki, w wielu punktach usługowych pracownicy noszą świąteczne stroje (np.mikołajowe czapki lub opaski z rogami renifera). Jest to naprawdę sympatyczne, a wieczorem udekorowany lampkami deptak w centrum wygląda bajecznie:-)
Z nowinek - dostałam dziś pocztą kartę płatniczą do mojego konta w banku Lloyds, lecz niestety nie mogę na razie z niej korzystać, bo póki co konto świeci pustkami. Pierwszą wypłatę dostaniemy bowiem gotówką, prawdopodobnie dziś lub jutro.
To tyle na dzisiaj.
Do następnego:-)

czwartek, 20 grudnia 2007

Ubranka.

Dziś o służbowych ubrankach naszych:-) Ich biała część właśnie się uprała...
Mój strój do pracy to: biała koszula (na śniadanie z krótkim rękawem, na obiad z długim), czarna kamizelka, pomarańczowo-złotawy krawat, czarne spodnie lub spódnica (do spódnicy rajstopy), czarny fartuszek z magicznymi kieszonkami, gdzie wrzuca się notatnik, długopis, pomadkę (zdarza się chwila na natłuszczenie ust;-) oraz czarne buty. Muszę powiedzieć, że te, które nabyłam przed wyjazdem sprawdzają się:-) Są wygodne i nie ślizgają się na posadzce:-) Są też dodatkowe wymagania... Włosy, jeśli się da, mają być związane (mam chyba najkrótsze włosy wśród kelnerek i nie wiążę ich oczywiście:-) Paznokcie czyste i ładnie opiłowane, bez malowania (ach, jaka szkoda! specjalnie na wyjazd kupiłam delikatnie lśniący różowawy lakier...) Żadnej biżuterii, z wyjątkiem obrączki ślubnej i małych kolczyków (sztyftów). Makijaż oczywiście tylko naturalny, żadnych krzykliwych kolorów itp. Wszystko czyste i wyprasowane. Ach, zapomniałabym, do kamizelki powinniśmy nosić przypiętą plakietkę z imieniem (funkcjonuję tu jako Kate), ale jeszcze mojej nie dostałam:-p
Strój kelnera, czyli dla Konrada, to także biała koszula, kamizelka, krawat, czarne spodnie, fartuszek, czarne buty i koniecznie czarne skarpetki. Tak że, jak widzicie, bardzo elegancko wyglądamy:-) Zresztą jest jedno moje zdjęcie w mundurku kelnerki na Picasie:-)
A poza pracą?... Jest tu chłodno jak na nasze przyzwyczajenia. Nie ma wprawdzie mrozu, ale od morza wieje chłodem i jest zdecydowanie wilgotniejsze powietrze. Tak więc gdy tubylcy biegają w bluzach, my wyróżniamy się na ich tle grubymi kurtkami, czapkami i rękawiczkami. Ze spacerów wracamy zawsze z zaróżowionymi polikami i nosami:-)
No, to na dzisiaj chyba tyle.
Do następnego:-)

wtorek, 18 grudnia 2007

Papu;-)

Dziś słów kilka o jedzeniu, czasem pysznym, częściej wprost przeciwnie.
Na początek obsmaruję śniadanie, które muszę podawać biednym gościom:-/ Zaczynają od szwedzkiego bufetu, gdzie nalewają sobie soku i przygotowują chrupki z mlekiem lub jogurtem. To jest w porządku, to się daje zjeść oczywiście:-) Jak tylko usiądą do stolika, ja już podchodzę, pytając czy życzą kawkę czy herbatkę. Większośc życzy kawkę. Ci, którzy decydują się na herbatę na ogół piją ją z mlekiem. BLEH:-/ Razem z kawą/herbatą przynoszę tosty, które w kuchni stoją cały czas pod podgrzewającą lampą lub są robione (w ogromnym opiekaczu z obrotową taśmą) na bieżąco. Przy okazji kawki niektórzy proszą o owsiankę, do której czasem wkładają sobie kawałki grapefruita (ze szwedzkiego stołu) lub śmieszne śliwki w zalewie, nazywane "prunes". Podając tosty i napoje, pytam o główne śniadanie. I tu zaczyna się jazda:-p Goście mogą wybrać kippera, który jest jakąś wędzoną rybką na ciepło lub tzw. full english breakfast lub różne jego warianty (gł. polegające na różnie przyrządzonych jajkach). Standardowe "full" składa się z: jajka sadzonego, smażonego bekonu, łyżki fasolki jakby po bretońsku czy coś, grubego placuszka z grubo tartych ziemniaków, połówki podpieczonego pomidora oraz obrzydliwej kiełbaski, o której już pisałam i nie jest ona warta większej uwagi:-/ Gdy po shifcie (zmianie) mogę zjeść w kuchni śniadanie, zwykle poprzestaję na owsiance. Kiełbaski są nie do przełknięcia, a fasolka, choć dobra, jakoś mi nie leży na śniadanie:-p
Obiad (czy raczej obiado-kolacja) jest bardziej skomplikowany. Zaczynam od podetknięcia ludziom pod nos koszyczków z białymi lub brązowymi bułeczkami do wyboru (zwykle biorą brązowe;-) i zapytania, co też sobie życzą na przystawkę. Zawsze jest jakaś zupa, przypominająca zwykle brązową breję, którą nalewamy ze stale podgrzewanego wielkiego gara, a także soki. Oprócz zupy i soku zdarzają się takie rzeczy jak: koktajl melonowy, serowe tartaletki czy wędzona makrela. Jak ludziska zjedzą startery, podchodzę, zabieram talerzyki i miseczki, czy w czym tam mieli te przystawki, i pytam o drugie danie. Mogą to być takie, średnio atrakcyjne, dania jak np.:pieczony udziec jagnięcy, tarta łososiowo-brokułowa, pieczona pierś indyka czy specjał dnia, np.spaghetti. Wszystko niby pięknie, ale rzecz w tym, że większość (jeśli nie wszystkie) z tych "pyszności" jest gotowych i podgrzewanych jedynie:-/ Do tego potwierdzają się plotki o Anglikach, że nie potrafią oni przyprawiać jedzenia, wszystko jest mdławe i bez wyrazu, zarówno jesli chodzi o smak, jak i konsystencję, ponadto prawie nie ma surówek...A dziadki jeszcze za to płacą... Jak nie wiedzą, co dobre, to niech płacą;-) Ja przynajmniej na tym zarabiam:-) No, ale do rzeczy, bo po głównym daniu sprzątam talerze i pytam, na jaki deser mają ochotę, nie zapominając przy tym zapytać o kawę lub herbatę (OBOWIĄZKOWO! Najbardziej nieszczęśliwi na świecie są wówczas, gdy się zapomni o kawie/herbacie do deseru). Deser może mieć postać talerza z różnymi rodzajami sera i krakersów, lodów (waniliowe, czekoladowe i truskawkowe, z trójkątnym wafelkiem-ich przygotowanie należy do nas, kelnerów, wóczas gdy są potrzebne), czekoladowych eklerek, tarty truskawkowej z bitą śmietaną lub też tradycyjnego Christmas Pudding... I tu przechodzimy do potraw nieco lepszych i cąłkiem dobrych:-) Bo jakkolwiek nieapetycznie nie brzmiałby pudding, w rzeczywistości jest to podawany na ciepło solidny kawał bardzo słodkiego ciasta z ogromną ilością bakalii (podobne do naszego keksu), w sosie brandy bodajże. I to jest naprawdę smakowite, pomijając natężenie słodyczy, która nie pozwala mi skończyć nawet jednej porcji;-p
Do dobrych rzeczy należą także:
-Coś, czego nazwy nie zapamiętałam, a jest kwadratowym ciastkiem z ciasta podobnego do kruchego, z dodanymi dużymi kawałkami czekolady gorzkiej i mlecznej oraz kawałkami krówki czy czegoś podobnego:-)
-Jogurty Corner firmy Muller. są w kawdratowych opakowaniach, z odłamywanym (jak przy naszej Fantasii) rogiem. W głównej części jest jakiś pyszny jogurt, a w odłamywanym rogu-różnego rodzaju chrupki lub dżemiki. Mój ulubiony to Hoop Toffi (jogurt o smaku toffi, a do niego chrupki-kółeczka w mlecznej czekoladzie:-)
-Dżem grapefruitowy oraz małe pomarańczowe dżemiki (takie "turystyczne"), które goście dostają do śniadania. Tost z takim pomarańczowym dżemem na śniadanie to istna rozkosz dla podniebienia:-)
-Tzw. mince pie, czyli babeczka z kruchego cista z dżemem
-Coś, co nazywam "marsowe kulki" czyli jakby baton Mars w formie kuleczek w torebce, takiej jak M'n'Ms na przykład:-) Pyszności, w Polsce czegoś podobnego nie widziałam...
Jak więc widzicie, nie wszystko na Wyspach jest "niejadalne";-) Jogurty Corner, tosty z pomarańczowym dżemem i trochę "marsowych kulek" i ja jestem w niebie;-)
A teraz z innej beczki. Wrzucam na Picasę trochę codziennych fotek ze Scarborough:-) Zapraszam: http://picasaweb.google.com/kretka83

niedziela, 16 grudnia 2007

Downstairs.

Heja, piszę "z dołu", czyli z pokoju rosyjskiej pary, które to pomieszczenie zajmiemy w styczniu. Mają tu na dole internet (standardowo w angielskim hotelu "staff" czyli obsługa mieszka "downstairs" czyli na dole, pod parterem:-p) Pokoik nie jest może zachwycający jeśli chodzi o wystrój, ale jest większy niż nasz obecny i ma lodówkę, czego nam na razie bardzo brakuje. Cieszę się, że będziemy tu mieszkać. Na razie zajmujemy pokój dla kierowców, na trzecim piętrze i do pracy w restauracji schodzimy 3 piętra w dół, zamiast wchodzić jedno w górę:-p
Dziś po raz pierwszy obsługiwałam sama cały rewir, który w porywach może mieć do 24 osób. Dziś były 22. Było ciężko i trochę się myliłam oraz nie byłam tak szybka jak może powinna być kelnerka, ale to był mój pierwszy raz "by myself" i najważniejsze, że sobie poradziłam. Wszyscy w końcu dostali swoje śniadanie. A z czasem będzie coraz lepiej:-)
Pogoda troszkę się popsuła, tzn. nie jest już tak słonecznie. Ale też nie jest źle... W końcu to grudzień, a jest stosunkowo ciepło i nic nie pada jak na razie:-)
Teraz do piątku hotel będzie zamknięty, tzn. nie ma żadnych gości. Mamy czas żeby odpocząć przed koszmarnym świątecznym tygodniem, kiedy to będą tłumy:-/ Ci Anglicy nie do końca są normalni. Boże Narodzenie w hotelu??? Bez sensu, zwłaszcza, że muszą wówczas jeść to paskudne tutejsze żarcie. Nie powiem, porridge (owsianka) jest spoko, tosty z dżemem też;-) Naprawdę dobry jest świąteczny pudding. Gorzej z kiełbaskami (jakby z "psa zmielonego razem z budą";-), pieczonym indykiem oraz tartą łososiową. Prawdopodobnie jest to smaczne jedynie wówczas, gdy się jest bardzo głodnym:-/ Ale w święta to jeść??? I don't understand:-/
Wiele rzeczy mnie tu zadziwia. Ale jedzenie szczególnie.
Tymczasem kończę, by w tym wielojęzycznym towarzystwie (my-Polacy, oni-Rosjanie, wszyscy mówimy po angielsku) oglądać Jasia Fasolę ku odprężeniu:-)
Więc do miłego zobaczenia (a raczej przeczytania:-)

piątek, 14 grudnia 2007

Pierwsze dni.

Jak łatwo się zorientować z częstotliwosci zamieszczania przeze mnie nowych postów, od przybycia na Wyspy z czasem u mnie kruchutko. Także z internetem, przynajmniej na razie. Piszę to na komputerze bez internetu, w naszym pokoju w hotelu New SouthLands, wrzucę na bloga jak dowleczemy się do biblioteki, gdzie wczoraj założylismy karty. W ramach promocji startowej, przy wypożyczeniu dowolnej ksiażki, mamy godzinę netu za darmo:-)
Ponieważ nie wiem, kiedy znów uda mi się tu zajrzeć, postaram się w skrócie opisać wszystko.
Podróż minęła nadzwyczaj spokojnie, nie była nawet zbyt męczaca, mimo, że zajęła w sumie cały dzień. Wylecielismy z Lublinka o czasie, nie było tak zle jak się spodziewałam. Nie panikowałam cała drogę, nawet odważyłam się popatrzec przez okno, a także korzystac z toalety;-) Ladowanie było znacznie gorsze niż start, myslałam, że popękaja mi bębenki. Juz wiem, że podróżowanie samolotem to nie jest to, co lubię najbardziej:-/
Wyladowalismy o czasie. Liverpool przywitał nas słońcem i wiatrem. Autobusem numer 500, który wskazał nam pan w pomarańczowej kamizelce (zatrudniony na lotnisku chyba specjalnie po to, by doradzać przybyszom w sprawie autobusów) dostalismy się na dworzec kolejowy, gdzie zjedlismy po dziwnym pierogu na ciepło, nadziewanym cholera-wie-czym (gotowanymi ziemniakami z cebula i jakims mięsem) i, wybuliwszy ciężkie pieniadze na bilety do Scarborough, rozpoczęlismy ostatni etap podróży, który trwał ponad 3 godziny. Tu pierwsze poważne zaskoczenie: przez głosniki w pociagu nie dosć, że ida komunikaty, jaka stacja będzie następna oraz by nie zapomnieć swoich rzeczy wysiadajac, nadaja również przeprosiny, jesli pociag stoi na czerwonym swietle dłużej niż ustawa przewiduje:-) Wyobrażacie sobie cos takiego w Polsce? Sam pociag estetyczny, czysty, toaleta w idealnym stanie:-) Juz wiem, czmu jest tak drogo;-)
Scarborough (która to nazwę Brytyjczycy czytaja jako "Skarbra";-) powitało nas deszczem i zimnym wiatrem. Mimo poczatkowo kiepskiej pogody od razy zauwazylismy, że miasteczko jest bardzo malownicze. Na szczęscie Olga, dzięki której tu trafilismy, wyszła po nas i wezwała taksówkę. W hotelu przywitano nas bardzo miło, dostalismy od razu koszule na następny dzień i kolację.
Od wtorku rano-ciężka robota. Oboje zostalismy przydzieleni do kelnerów, którzy już wiedza co i jak i mamy ostry trening. Nie że sobie patrzymy i zapamiętujemy:-p Wszystko musimy od razu robić. Mnóstwo jest biegania, nie wiedziałam nawet, że kelnerzy musza tyle robić. Nie tylko przynosimy kawę/herbatę, tosty i zestawy sniadaniowe podczas sniadania oraz przystawki, główne danie oraz desery i kawę/herbatę w czasie obiadu. Przygotowujemy także szwdzki bufet, obsługujemy maszynę z sokami, po posiłku nakrywamy do kolejnego, polerujemy sztućce, po sniadaniu odkurzamy dywan, czasem wycieramy z kurzy krzesła, jesli potrzeba, myjemy szklanki po sniadaniu (tzn. obsługujemy maszynę, która je myje), pilnujemy, by w podręcznej lodówce zawsze było masło, owoce, soki itp.
Dzis zaczynałam pracę, gdy było jeszcze całkiem ciemno, ale za to przed 10 byłam wolna. Normalnie mamy zmianę od 7,30 do 10,30, ale dzis było trochę inaczej, bo dziadki wyjeżdżały. Piszę "dziadki", bo zgodnie z tym, co zapowiadała nam Olga, hotel ten przypomina osrodek geriatryczny;-) Sami seniorzy, niesamowicie mili zreszta. Dzis, z okazji wyjazdu, zostawili nam całkiem spore napiwki. Jodie, moja "opiekunka", która uczy mnie kelnerować, była tak miła, że pozwoliła mi zachować połowę:-) Menedżer kelnerów, Eddie (z pochodzenia Portugalczyk, ale nigdy byscie tego nie zgadli patrzac na niego) jest dziwakiem z zakręconym, brytyjskim (a może portugalskim?;-) poczuciem humoru. Trochę dziwny, ale bardzo miły. Ciagle mi powtarza, że jestem szybka i szybko się uczę:-)
W ogóle wszyscy się sa w tym kraju nieprawdopodobnie mili, pomocni, dosłownie nie ma rzeczy, której nie dałoby się w Anglii załatwić:-) W urzędach, bankach, w bibliotece wszyscy sa tak niesamowicie mili, wyrozumiali, grzeczni, usmiechnięci... Nie moge się nadziwić. Polscy urzęnicy powinni tu przyjeżdżać i się uczyć;-) No i nie ma spraw niemożliwych do załatwienia. W bibliotece na poczatek dostalismy ulotkę z zasadmi biblioteki itp. Wyobrazcie sobie, że na końcu ma ona adnotację, że jesli potrzebujemy, moga nam ja przełożyć na dowolny język, napisac braillem lub nagrać na tasmę:-D I to jest moim zdaniem kwintesencja tego, jak tu się traktuje klientów w różnych miejscach. Tylko powiedz, czego potrzebujesz, a zrobimy wszystko co się da, zeby cię zadowlić:-) To mi się podoba:-)
Co poza tym? Niektóre rzeczy sa tu bardzo dziwne. Kiełbaski smakuja jakby składały się głównie papieru toaletowego, nie mogę sobie wyobrazić jak oni moga to jesć:-/ Jajecznica wyglada jakby była z samych białek (???) Krany sa oczywiscie osobne na zimna i na goraca wodę (która jest naprawdę GORACA), ręce myje się KOSZMARNIE niewygodnie. W naszym hotelu odkurzacze maja narysowane oczy i napisane imię (James:-p) A w Tesco można wziać z półki i normalnie kupić, jak inne rzeczy, pudełko, a w nim ubezpieczenie (POWAŻNIE!) No i wszyscy, do wszystkich, zawsze i wszędzie staraja się używac "I'm sorry", "Excuse me" oraz "Thank you". Nawet tabliczki w rodzaju "nie deptać trawników" czy "nie ma tu wstępu" zakończone sa grzeczna prosba oraz podziękowaniem! NIESAMOWITE:-)
Do języka przywykłam szybko, już większosc rozumiem, choć naprawdę strasznie bełkocza, ale to kwestia pewnego przestawienia się. Najbardziej mnie smieszy tutejszy dialekt, w którym w wielu słowach, gdzie uczono nas, ze "u" czytamy jak "a", oni czytaja jednak "u" (czyli np. husband, cups, butter). Smiesznie to brzmi:-)
Na razie kończę, mam jeszcze trochę do zrobienia dzis, a tu trzeba isć do biblioteki i wsadzić na bloga...
Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie z zimnego lecz na razie słonecznego wschodniego wybrzeża (Morze Północne jest piękne i wszędzie tu pełno mew czy innych albatrosów:-)
Wasza Kelnereczka Kate;-)

niedziela, 9 grudnia 2007

Aaaaa!!!

To już jutro!!!
Umieram ze strachu:-/
To tyle w tym temacie:-///

piątek, 7 grudnia 2007

Pani Urzędniczka na medal:-)

Dziś chcę tylko napisać, że jeśli istnieje nagroda dla przyjaznych urzędników, należy się ona niewątpliwie Pani kierownik Urzędu Paszportowego (czy jak to się tam nazywa:-p) w Łodzi. Mogąc powiedzieć "co mnie to obchodzi, że państwo się w ostatniej chwili zdecydowali na wyjazd, są procedury i już", obiecała, że zrobi, co się da, by przyspieszyć mój paszport. I obietnicy dotrzymała, z regulaminowego miesiąca oczekiwania, robiąc tydzień:-)
Wielkie, wielkie ukłony dla takich Urzędników i oby podobnych było jak najwięcej:-)

niedziela, 2 grudnia 2007

Istne wariactwo!

Od kilku dni trwa szalone załatwianie. Od nadmiaru wrażeń niedługo eksploduje mi głowa i do Scarborough pojadę bez rzeczonej części ciała...
W ciągu ostatnich kilku dni załatwiliśmy:
-kontrole u dentysty, łatanie po jednym zębie, umówienie na łatanie po jeszcze jednym w przyszłym tygodniu
-kontrole u lekarza pierwszego kontaktu
-wykupienie dla mnie zapasu leku na pół roku
-zdjęcie sim-locków z telefonów
-kupienie funtów
-zamknięcie mojego konta w banku (i tak miałam go dość, teraz napatoczył sie dobry pretekst;-)
-kupienie gwiazdkowych prezentów dla najbliższej rodziny
-oddanie książki koledze ze studiów
-złożenie wniosku o mój paszport i ubłaganie kierowniczki urzędu, by sprawa była załatwiona jak najszybciej
-odebranie dyplomu i innych moich papierów z dziekanatu
-zakupy dla mnie: dwie białe koszule, czarne spodnie, czarna spódnica, dwa biustonosze, plecak, czarne buty do pracy, majtki, skarpetki, rajstopy, zapasowe rękawiczki (i to wszystko w dwa dni, nie wierzę!!!)
-spotkanie z moim chrzestnym
UFF....
Zostało jeszcze:
-spotkanie z kilkoma osobami
-książki do biblioteki
-zakupy męża
-zakup walizki
-mój ginekolog
-ewentualne odebranie paszportu, jeśli pani z urzędu okaże się cudotwórcą
-mój fryzjer, strzyżenie męża
-dalsze borowanie w buźkach
.....
No i może wystarczy...;-p
Jeśli przeżyję to wszystko, to jestem master of disaster;-p Już dwudniowe (SKUTECZNE) zakupy są nie lada wyczynem, bo NIENAWIDZĘ kupować ciuchów:-p Czyli znów się okazuje, że możemy więcej, niż nam się wydaje:-)
Oby tak dalej:-)