sobota, 30 sierpnia 2008

Wypadałoby...

... się pożegnać.
Nie wiem, czy ktokolwiek tu jeszcze zagląda, ale może są tacy, którzy nie wiedzą, że ewakuowaliśmy się ze Scarborough na stałe.
Od prawie 2 tygodni jesteśmy w Polsce i dobrze nam tu:-)
Powoli wszystko zaczyna się układać-mieszkanie, praca... Tak że koncentrujemy się na tym, a tamto osiem miesięcy... Dziwne to trochę, ale... oboje czujemy się tak, jakby nigdy nie miało miejsca;-p
Pewnie, że pamiętamy różne zdarzenia, mamy świadomość, że ten wyjazd był dość znaczący w naszym życiu, ale... Ja osobiście postrzegam go tak, jakby... to wszystko mi się przyśniło. Albo jakby trwało zaledwie dwa tygodnie, a nie osiem miesięcy...
Tak czy inaczej... Co było to było, ale teraz zaczynamy zupełnie nowe życie:-)
Żegnam się więc z Wami tutaj i dziękuję bardzo za czytanie:-)
Jeśli jeszcze kiedyś gdzieś mnie wywieje, to... Wiecie...;-)

czwartek, 14 sierpnia 2008

PSTRYCZEK ELEKTRYCZEK oraz... tylko kwestią czasu była...

... choroba Konrada. Gdy przez trzy dni mojej choroby opierał się wciąż wiruchom, pomyślałam, że to prawie cud. Ale cudu nie było, kiedy ja wydobrzałam na tyle, by znów normalnie funkcjonować, on zaczął narzekać na gardło, a następnego dnia kasłał już na dobre i miał stan podgorączkowy;-p Tak że w ostatnich dniach naszego tu pobytu nie mają z nas wielkiego pożytku;-p
Wprawdzie Konrad dziś już pracuje, kaszląc jak stary gruźlik (nie wiem, jak to możliwe, ja miałam tylko lekką infekcję gardła), ale dwa dni opuścił. Był nawet u lekarza (ja nie;-D) który przepisał mu... antybiotyk (!) Póki co nie wykupił go, ale chyba się przymierza. Czwarty dzień ciężkiego kaszlu to już raczej nie jest lekka infekcja gardła...
Ech...
A ja? Ja czuję się już zupełnie dobrze, swoim zwyczajem doszłam całkowicie do siebie po około pięciu dniach. Eddie, czegoś obrażony na mnie (podobno, że nie przyszłam mu powiedzieć, że już mogę pracować-co za bzdura:-o) niby dał mi prawie cały tydzień wolny, ale los oczywiście zrobił mu na złość i byłam wczoraj potrzeba na obiad. A wczoraj był trzynasty... Trudno powiedzieć, że wierzę w pechowość tej daty, ale... No nie wiem, coś chyba jednak w tym jest.
Czekamy sobie wczoraj aż kuchnia będzie całkiem gotowa, żeby wpuścić gości do, przygotowanej już, restauracji. Godzina już w zasadzie ta, a tu... TRACH!-nie ma prądu. Nasze korki-w porządku. Szybki rekonesans i okazuje się, że na całej ulicy prąd szlag trafił. Cicho, ciemno. Brak światła i radia w restauracji to pół biedy, gorzej, że w kuchni nic nie działa:-p Grill, podgrzewacze, maszyna z kawą, z gorącą wodą... ;-p Pełna mobilizacja, na początek sprowadzamy z góry gości, którzy mają kłopoty z poruszaniem się po schodach (no bo windę oczywiście też diabli wzięli, a tu ludzie o kulach, niedowidzący, w końcu to prawie ośrodek geriatryczny;-) Telefon tu, telefon tam. Shaun mówi "wszystko jest gotowe, jak się pospieszymy, można wydawać takie jakie jest, może nie zdąży wystygnąć". No ale jak jeść po ciemku (niby to dopiero godzina 18,45 i sierpień, ale nie zapominajcie, że jesteśmy w Anglii-za oknem szaro jak w marcu o 16-tej)? Kogoś olśniewa "mamy w szafkach świeczki od Bożego Narodzenia". Zapalamy, na każdym stole po jednej, Shaun biega z zapalniczką... Wpuszczamy gości, wszystkich na raz, no bo przez dwadzieścia minut zdążyli już wszyscy się zejść (jakie to szczęście, że robiłam wczoraj akurat mniejszą stację, tylko 14 osób:-) Wydajemy zupy i przystawki, które jeszcze nie zdążyły wystygnąć (gorzej, że jak się skończą, nie będzie jak dorobić:-p) Wszyscy biegają jak przysłowiowe koty z pęcherzami;-) Kuchnia, uszczuplona do dwóch osób, bo Luc ma wolne, dwoi się i troi, ale i tak są przestoje... Po dziesięciu minutach tego szaleństwa-PSTRYK-włącza się prąd:-) Hurra, uratowani, jesteśmy uratowani!:-D Dalej serwis przebiega bez zakłóceń, choć wszyscy muszą się strasznie uwijać. Na większości stacji pojawiło się ok.20 osób na raz, nie jest łatwo taką liczbę obsłużyć tak, aby jak najmniej było czekania i niezadowolenia. Ja z moimi 12-toma osobami praktycznie nie miałam chwili oddechu; większym stacjom pomagała Ema (bar) i Ruth (recepcja). Na koniec dostaję potwierdzenie, że jednak nie było tak źle-pewna pani prosi mnie, by podziękować szefowi kuchni, bo wszystko było smaczne i ciepłe:-) Opada ze mnie stres:-) Niby nic, takie rzeczy się zdarzają, to tylko awaria prądu, ale... widok stu osób, kłębiących się w ciemnościach w holu, robi jednak wrażenie (i to zdecydowanie niezbyt miłe:-p)
No, taką przygodę zaliczyłam prawie na sam koniec pobytu. Pracuję jeszcze tylko w sobotę, ciekawe, co się zdarzy;-)
Ściskam serdecznie i zmykam zrobić ręczne pranie:-p (prąd jest, ale parę rzeczy nie nadaje się do pralki;-p)

środa, 6 sierpnia 2008

W końcu chora:-/

Cześć Wam:-)
Piszę pewnie jednego z ostatnich postów, siedząc w łóżku, z korkiem z chusteczki higienicznej w nosie (dobrze, że mnie nie widzicie;-) Chwaliłam się odpornością, ale po ośmiu miesiącach i na mnie przyszła pora;-) Nic poważnego, przeziębienie zwykłe, ale czuję się "shitty", zapewne przez katar, zawsze katar mnie dobija:-/ Zaczęło się od bólu gardła, dwa dni temu, trochę go zaleczyłam, ale pojawił się katar i lekki kaszelek... Na szczęście nie mam podwyższonej temperatury. Szczerze mówiąc jak dotąd normalnie pracuję, a wczoraj byliśmy na wycieczce w Yorku, ale jeśli podskoczy mi temperatura, to obiecuję, że wezmę zwolnienie;-p
Konrad dziś pracuje na "popłoszu", jak to my mówimy (dla niezorientowanych-angielskie słowo "pot-wash" to tzw."zmywak":-) Zrzędliwa, acz dobroduszna Sally od wczoraj jest na dwutygodniowym urlopie i w kuchni brakuje rąk do pracy... Tak więc Konrad dziś zmywa gary, a w sobotę pomaga znów w wydawaniu posiłków. Ten to ma urozmaiconą pracę-restauracja, bar, nocne portierowanie, czasem kuchnia, a nawet "zmywak":-) A ja w kółko to samo:-p
Pogoda u nas niezmiennie bardzo zmienna, przy czym takiej prawdziwie letniej jest jak na lekarstwo. Na zmianę jest w miarę ładnie i leje, teraz też słyszę jakieś dalekie grzmoty, choć na porządną burzę nie liczę, bo przez 8 miesięcy takowa była tu tylko jedna, więc-jak widać-rzadkie to tutaj zjawisko:-p
Oj, właśnie usłyszałam, że jednak się zbliża:-o Być może więc będę zaraz wyłączać komputer.
Ściskam Was mocno i... do zobaczenia z większością z Was już całkiem niedługo:-D

sobota, 26 lipca 2008

Koniec kręcenia i kłamania:-D

Kamień z serca:-D
Nareszcie można przestać kłamać, co mnie przyprawiało o palpitacje za każdym razem, bo oszust ze mnie kiepski:-) Już wiedzą, że wyjeżdżamy 18 sierpnia.
Konrad wczoraj powiedział Eddiemu. Ja schowana w naszej łazience składałam modły do Wszechmogącego, żeby jakoś przyjemnie to wyszło, bo Eddie jest dość nieobliczalny...
Modlitwy chyba zostały wysłuchane;-) Po jakimś czasie Konrad zszedł na dół, żeby mi powiedzieć, że mogę się rozluźnić;-) Eddie podobno przyjął tę nowinę spokojnie (ja mam teorię, że już się domyślał od jakiegoś czasu...) i nawet był zadowolony, że powiedzieliśmy mu aż trzy tygodnie wcześniej (obowiązuje nas tydzień).
Tak że wszystko wyszło pomyślnie i możemy już przestać się ukrywać, co było moją udręką od trzech miesięcy;-)
Teraz jeszcze tylko przetrzymać trzy tygodnie ich kłapania na ten temat (oczywiście będzie to przez ten czas nowiną stulecia, chyba że spadnie w Scarborough meteoryt;-p) i... DO DOMU:-D
Tak że-do zobaczenia już bardzo niedługo:-)

PS. Eddie powiedział mi dziś "życzliwie" podczas wieczornego serwisu, że popełniamy największy błąd w życiu:-O
BUAHAHAHAHAHAHAHA!!!!!!!!!!! Trzymajcie mnie, za moment się zsikam ze śmiechu:-D

czwartek, 24 lipca 2008

Czas podsumowań, czyli czego się nauczyłam:-)

Licznik pokazuje 25 dni:-D
Za 25 dni o tej porze będziemy... Moment... [myślu, myślu;-)] Będziemy już prawdopodobnie na lotnisku w Liverpoolu, czekając na odprawę:-)
Hurra!!! Uratowani!;-)

I tak sobie ostatnio myślę... Czego by o tym naszym wyjeździe nie mówić (który wciąż nie wierzę, że się zdarzył;-) to na pewno mogę przyznać, że wielu rzeczy mnie nauczył:-)
Przede wszystkim-że człowiek wytrzyma znacznie więcej, niż mu się wydaje. No, pewnie, że to wiedziałam teoretycznie, ale tu przekonałam się o tym bardzo wyraźnie:-) Chyba po raz pierwszy w życiu tak wyraźnie... Psychicznie i fizycznie... Nie spodziewałam się, że tyle mogę...
Przybyło mi cierpliwości i szacunku do starszych ludzi. Trudno powiedzieć, żebym ich przedtem nie szanowała, ale... Sama nie wiem, niecierpliwiłam się łatwo, gdy ktoś starszy mówił do mnie niewyraźnie lub powolutku zachodził mi drogę;-p Tu musiałam przyzwyczaić się do tego i... cóż, może już mi tak zostanie;-)
Przekonałam się, jak niesamowicie może się zmieniać nasz stosunek do rzeczy, a przede wszystkim-do ludzi. Mało jest tu osób, które od początku do teraz lubiłabym tak samo (Konrad też to zaobserwował u siebie). Większość sympatii i antypatii ewoluuje w niesamowitych kierunkach, w tę i z powrotem;-p Nie będę może wymieniać z imion (oczywiście nikt z nich tego nie czyta, bo nikt po polsku tu nie gada, ale ten mój wrodzony takt...Ha, ha, aż się sama rozśmieszyłam;-) ale są tu tacy, co ich na początku lubiłam, nawet bardzo, a teraz jak słyszę ich głos z daleka, to się chowam, jak się da;-) I są też tacy, którzy na początku wnerwiali mnie niesłychanie, a obecnie budzą moją szczerą sympatię... Tak to dziwnie się plecie...
Przekonałam się, że niektóre stereotypy i opinie na temat Anglii i Anglików, które większość z nas słyszała, są prawdziwe;-) Brytyjki są grube i szpetne-prawda (w większości przypadków, NA PEWNO jest tu więcej grubych i szpetnych kobiet niż w Polsce). Jedzenie jest paskudne, głównie z powodu braku smaku-prawda. Jagnięcina tylko z sosem miętowym-po części prawda, rzeczywiście bardzo wiele osób tak to je i nie wyobraża sobie inaczej. W Anglii zawsze jest brzydka pogoda i pada-prawie prawda, na pewno znacznie częściej jest brzydko niż w Polsce (wyobrażacie sobie, jak musi być ciągle paskudnie?!)
Nauczyłam się, czy raczej przekonałam, że warto czasem zmierzyć jakiś ciuch, który wydaje się całkiem nie dla nas;-) Tym sposobem nabyłam wczoraj przezabawną, przedziewczęcą spódnicę typu "happy fifties", jak ja to mówię:-)
No i jeszcze oczywiście nauczyłam się trochę nowych słów po angielsku, głównie związanych z jedzeniem i jego serwowaniem;-) , nosić po trzy talerze w rękach, jeśli nie są gorące, a jak są gorące to po sześć na tacy, no i oczywiście składać fikuśnie serwetki;-p Obiecuję Wam, rodzino, że będę czasem na jakieś uroczystości tak składać (jeśli zgłosicie zapotrzebowanie;-) bo złożenie dziesięciu czy dwunastu serwetek w stojący wachlarzyk to 5 minut roboty;-) Buahahaha, najważniejsza umiejętność świata;-)
Mili moi. Tym ironicznym akcentem (dużo we mnie ironii na to miejsce i wszystko co z nim związane, ale jeszcze więcej szczerej radości na myśl o tym, co za 25 dni:-) kończę na dziś. Trzymajta się ciepło!!!
PS. Ha! Jeszcze coś mi się przypomniało. To może nawet jest najważniejsze... Jednak "wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej". Mam mieszane uczucia co do naszego rodzinnego kraju, jak pewnie większość z Was, ale... Nie dla mnie życie na emigracji. Wszystko co kocham, jest w Polsce:-) Już to wiem na pewno.

piątek, 11 lipca 2008

Co pożyczam z biblioteki i dlaczego jestem twarda dziołcha;-)

Witam z, paskudnego dziś, Scarborough. Od rana pada i jest tak ponuro, że się rzygać chce, że tak brzydko się wyrażę.
Czas płynie sobie jakby wolniej ostatnio, nawet wiem dlaczego;-) Jak się na coś bardzo czeka, czas, który dotąd gonił jak głupi, złośliwie zaczyna zwalniać. Dziś mój "odliczacz" pokazuje 38 dni do powrotu. Niby mało, ale jednocześnie wydaje mi się tak strasznie długo... Bytowanie tutaj ostatnio oznacza dla nas CZEKANIE na TEN dzień;-)
Celem zabicia czasu, czytamy (co dosyć trudno pojąć naszym współpracownikom, których główną rozrywką jest omawianie cudzego życia). Ponieważ w pracy i na ulicach słyszę w sumie tylko angielski, w kółko i do znudzenia, w chwilach wolnych nie mam już siły ani ochoty wysilać się i brnąć przez cholerny angielski na kartkach książek. Zatem, korzystając z uprzejmości "skarbrowej" biblioteki, która ma całkiem pokaźny zbiorek książek po polsku, wypożyczam ostatnio pozycje wyłącznie w naszym ojczystym języku. Żebyście się troszkę pośmiali, przedstawię Wam, co obecnie mam w domku:-) W kolejności całkiem przypadkowej:
1. "10 razy miłość" czyli zbiór opowiadań o miłości, m.in. takich autorów jak Pilch, Gretkowska, Jastrun, Bakuła, Szapołowska i jeszcze pięciu innych (coby się trochę "zaromantycznić";-)
2. "Nowe przygody Mikołajka, tom 2" (coby się trochę pośmiać;-)
3. "Medytacja" (coby... no nie wiem sama, pomedytować chyba;-p)
4. "Ciąża od A do Z" (coby się dowiedzieć paru ciekawych rzeczy zawczasu;-) Dowiaduję się z niej czy można będąc w ciąży: stosować akupunkturę, farbować włosy, jeść czekoladę, owoce morza, sery pleśniowe, jajka, uprawiać jogę, przyjmować leki przeciwbólowe, przeciwalergiczne, przeciwdepresyjne, palić marihuanę (oczywiście, że NIE!), nosić paznokcie akrylowe, latać samolotem (można), skakać na bungee (!!! kto w ogóle wpadłby na coś takiego???), uprawiać seks (można;-), bawić się z psami i kotami, brać gorący prysznic i wiele innych zagadnień (FASCYNUJĄCE!!!)
5. "ADHD-zespół nadpobudliwości psychoruchowej. Przewodnik dla rodziców i wychowawców." wydawnictwa GWP. Ha, ha:-D Chyba coś mam z głową (a tak naprawdę to doniesiono mi, że w gimnazjach w Łodzi potrzebować będą psychologów, to się deczko postanowiłam dokształcić;-)
No, takie książki sobie czytam, w zasadzie wszystkie na raz;-)
A, jeszcze się miałam pochwalić, że twarda ze mnie dziołcha;-) A dlaczego? A dlatego, że WYTRWAŁAM tutaj, daleko od rodziny, w tej okropnej pracy;-p Patrzę sobie, jak od czasu do czasu pojawia się jakiś nowy kelner czy kelnerka u nas i rezygnuje, zanim jeszcze dostanie cały własny rewir (bo za ciężko na ogół). I prawie wierzyć mi się nie chce, że ja nie zrezygnowałam. Parę razy płakałam ze strachu, że sobie nie dam rady, bo było naprawdę ciężko na początku. Ale jakoś zacisnęłam zęby i proszę;-) Zapierniczam bez zająknięcia między 24 osobami:-p Przed naszym wyjazdem z Polski jeden z wujków straszył mnie, jaka to mordercza praca, w której się aż buty zdzierają... Nie do końca mu wtedy wierzyłam, chyba trochę ze strachu, bo jakbym uwierzyła, jeszcze bym nie przyjechała:-p Cóż... Miał rację. Po pół roku podeszwę prawego buta (wcale nie byle jakiego) miałam przedartą NA WYLOT, prawdopodobnie od kopania w drzwi;-) Buty nie dały rady, musiałam kupić nowe. Ale ja wytrzymałam:-) I z tego jestem dumna:-) O! "Everything's possible", jak mawia Eddie:-)
Tym optymistycznym akcentem kończę na dzisiaj.
Strzele sobie jeszcze partyjkę Mahjonga, ku odprężeniu, a potem chyba wskoczę do łóżka, bo wstać dziś musiałam o 6-tej.
Uściski!!!

czwartek, 3 lipca 2008

Żyjemy i mamy się... różnie...

...kwadratowo i podłużnie;-p
Ze zdrowiem trochę kulejemy, a dokładnie rzecz biorąc kuleje moja druga połowa. Po epizodzie z zapaleniem gardła, po którym jeszcze deczko pokasłuje, znów zmaga się z bólem ucha (pewnie znowu jakieś zapalenie...) Winę zwalamy na, silny zwykle, wiatr od morza... Ja dla odmiany trwam niewzruszona, niczym ostatni bastion zdrowia (he, he, co za skojarzenie;-) ze sporadycznymi chrypkami radząc sobie w ciągu jednego dnia:-) Mój organizm nie przestaje być dla mnie zagadką natury. Nie dosypiam, mieszkam w norze, w której niezależenie od prób wytępienia pleśni i permanentnego wietrzenia i tak wania stęchlizną, odżywiam się nędznie (mało witamin, dużo słodyczy i napojów gazowanych;-p) a jednak choróbska się mnie nie imają. Złego diabli nie biorą;-)
Poza drobnymi niedomaganiami małżonka w zasadzie wszystko w porządku. Pracujemy sobie, pieniążki zarabiamy, czasem coś tam na siebie wydamy... No i oczywiście liczymy dni do powrotu (46 dzisiaj:-) Myśl, że już za półtora miesiąca będziemy w Polsce, pozwala nam przetrwać wszystko;-)
Jeśli chodzi o pogodę, to tutaj ciągle wiosna i podejrzewamy, że tak już zostanie;-p Nawet jak jest ciepło, zwykle od morza wieje niemiłosiernie, poza tym praktycznie nie zdarzają się dni całkowicie słoneczne. Zwykle zaczynają się albo kończą deszczem, a przynajmniej solidnym zachmurzeniem... A na Onecie piszą, że w Polsce upały afrykańskie... No, za tym akurat niespecjalnie tęsknię;-p
Dziś bardzo, bardzo krótko, żeby dać znać, że w ogóle żyjemy jeszcze (choć ja właśnie przymierzam się do umierania, po obsłużeniu obiadowym trzech stołów po osiem osób). Może któregoś dnia uda mi się napisać coś więcej.
Tymczasem zmykam do spania, jutro znów trza do roboty wstać...
Pozdrawiam wszystkich!!!

piątek, 13 czerwca 2008

Duperelki:-)

Witam:-)
Jestem już dziś po pracy. Robiłam wczesne śniadanie, więc o 10-tej skończyłam już robotę:-) I do jutra mam wolne:-D
Ach, jak miło.
Siedzę więc sobie przy naszym "lapciusiu" (jak pieszczotliwie nazywa laptopa nasz znajomy;-) odświeżona limonkowym żelem pod prysznic i popijam pyszną herbatkę "Sweet Cherry" (dzięki, Mamuś!:-) Pogoda raczej byle jaka, ale i tak nie zanosi się, żebyśmy mieli dziś gdzieś łazić, bo Konrad odsypia nockę. W naszej norze zaduch, ale okna nie mogę na razie otworzyć, bo koszą trawę i potworny hałas nie pozwala małżonkowi spać;-p Otworzyłam w łazience, w pokoju wtedy tak nie słychać. Łazienka wypełniła się zapachem koszonej trawy...:-)
Mój kolczyk w tragusie ma już tydzień i ma się dobrze:-) Oczywiście boli podczas zabiegów pielęgnacyjnych, ale zdziwiłabym się, gdyby nie bolał. W końcu mam chrząstkę przebitą tytanowym prętem o grubości 1,6mm:-) Ale na razie wygląda, że goi się ładnie, choć na ostateczny efekt trzeba czekać 6-8 tygodni... A ja już rozglądam się po sklepach internetowych za jakimś na zmianę, bo chciałabym wymienić jeszcze przed wyjazdem stąd (bo pan piercer powiedział, że jak nie będę mogła sobie poradzić, to mam przyjść i mi pomoże:-)
Dla naszych pracodawców jest to na razie fakt nieznany (więc SZA ;-), ale zarezerwowaliśmy bilety na samolot do Polski!:-D Wylot z Liverpoolu 18 sierpnia o godzinie 17-tej. Wyjeżdżamy ze Scarborough o 6,30 rano pociągiem do Yorku, tam się przesiadamy na pociąg do Liverpoolu i w mieście Beatlesów będziemy mieć ok.4 godzin na pobieżne chociaż rzucenie okiem tu i tam;-) Już się nie mogę doczekać:-D Na iGoogle mam zainstalowany "odliczacz" czasu pozostałego do wyjazdu do wyjazdu-dziś pokazuje 66 dni:-) Mało:-D
I tym optymistycznym akcentem kończę mój duperelkowaty wpis;-)
Pozdrowienia dla wszystkich czytających:-)

sobota, 7 czerwca 2008

Urodzinki:-) (druga część tylko dla ludzi o mocnych nerwach:-)

Mili moi!
Jak większość z Was wie, stuknęło mi ćwierćwiecze:-) No dobra, postawiłam uśmieszek, ale tak naprawdę to wcale mi nie jest do śmiechu. Jeszcze 5 lat, zleci jak błyskawica, i będę mieć trzydziestkę na karku:-/ Rany, nawet nie mogę sobie tego wyobrazić! Ja-trzydziestoletnią kobietą?! Bez żartów;-)
Tymczasem urlopuję (jutro wracam do pracy niestety).
Pierwszy dzień mini-wakacji spędziliśmy w oceanarium SeaLife. Z zewnątrz miejsce to nie wygląda zbyt okazale, dlatego mile się zdziwiłam jego zawartością. Najpierw zwiedziliśmy sobie mroczne korytarze (rybki nie mogą mieć za jasno) z akwariami, a w nich-cudeńka: wielkie meduzy, płaszczki, małe rekiny, ryba-żaba, rybki bajecznie kolorowe jak z filmu "Gdzie jest Nemo?", rozgwiazdy, ukwiały...:-) Potem wydry-poczekaliśmy trochę na zaplanowany "pokaz" ich karmienia i mały wykładzik o ich zwyczajach. Było to bardzo ciekawe:-) Dalej foki w dużym basenie, który można było też obejrzeć z takiego małego tunelu, przez szybę (widać to na dwóch zdjęciach na Picasie:-) Też popatrzyliśmy na karmienie. Jeszcze potem karmienie pingwinów. Z zagrody pingwinów-do tunelu pod ogromnym akwarium-to było coś!:-) Nad głowami przepływały nam różniaste ryby (także rekiny, ale jakiś mały gatunek:-) oraz wielki żółw, a właściwie pani żółwica, która-jak się potem dowiedzieliśmy z mini-wykładu-ma dopiero 30 lat, a może dożyć nawet 250! (uwierzycie w to?!) Na koniec akwaria z konikami morskimi. Rany, to dopiero są dziwolągi! Natura stworzyła wiele dziwnych zwierząt (muszę przyznać, że we wszelkich wodach jest tych dziwów wyjątkowo dużo), ale koniki morskie są dla mnie zdecydowanie na czele rankingu najdziwniejszych;-) Bardzo nam się w SeaLife podobało, zapraszam do obejrzenia zdjęć z tego dnia na Picasie:-)
A wczoraj, w drugi dzień urlopu, w same moje urodziny...
Najpierw dostałam śniadanie do łóżka;-) Potem prezent od Konrada-śliczne słuchaweczki do mp3, które sobie wypatrzyłam i wymarzyłam:-) Następnie udaliśmy się do miasta, załatwić parę drobiazgów, jednak głównym naszym (moim:-) celem był salon tatuażu i piercingu, podobno najlepszy w Scarborough:-) No bo w końcu postanowiłam tego tragusa przebić:-) Raz się żyje, a przecież od lat mi się taki kolczyk podobał. Kiedy miałabym go sobie niby zrobić? Na 50-te urodziny?;-p Tak więc uznałam, że ćwierćwiecze to bardzo dobra okazja, a przy tym będę mieć pamiątkę z pobytu w UK (choć niekoniecznie jest to najfajniejsza przygoda mojego życia, ale na pewno PRZYGODA i dowód, że mam w sobie więcej siły, niż mogłam przypuszczać:-) Gdy przyszliśmy, pan Rob, właściciel studia, tatuował ramię pani po 50-tce:-) W kolejce czekał pan tej pani, też po 50-tce:-) Pan Rob zrobił sobie między nimi przerwę na przekłucie mnie:-) Najpierw dał mi do wypełnienia papier, gdzie miałam odpowiedzieć na kilka pytań (czy piłam tego dnia alkohol, czy cierpię na jakieś choroby krwi, czy łatwo mdleję, czy jestem dobrze wyspana:-) i podać swoje dane. Potem wziął mnie za takie szklane przepierzenie, Konradowi pozwolił wejść ze mną;-) Zapytał czy chcę na przekłucie kółeczko czy tzw.labret (wybrałam to drugie, kółeczek teoretycznie nie wolno mi nosić w pracy, zresztą labret bardziej mi się podoba:-) Założył jednorazowe rękawiczki, psiknął mi czymś na ucho (trochę mi schłodziło, ale domyślam się, że chodziło też o dezynfekcję), zaznaczył pisakiem miejsce przebicia. Złapał chrząstkę w specjalne szczypce. Wyjął z opakowania jednorazowy wenflon i CIACH;-p Bolało, nie powiem, nawet bardzo, i przy przebijaniu chrząstki było słychać dziwne chrupanie, ale trwało to tylko kilka sekund. Założenia kolczyka już nawet nie poczułam:-) Krew prawie nie leciała, tylko dwie czy trzy małe kropelki:-) Dał mi jeszcze ligninowe chusteczki, żebym sobie pouciskała to ucho jakieś 10 minut, zapłaciliśmy i już:-) Prosto stamtąd udaliśmy się na PYSZNE jedzonko do naszego, ukochanego już, Cafe Heart. Już w drzwiach powitano nas "co słychać u was?":-) Powiedziałam, że mam świeżutki kolczyk i potem go oglądali;-) Konrad zamówił kanapkę z krewetkami i awokado, a ja tosty z twarożkiem, wędzonym łososiem i pieprzem. Do tego sok świeżo wyciskany (ja pomarańczowy). Było to, jak zwykle, absolutnie WSPANIAŁE:-D
Po powrocie do hotelu dostałam śliczny prezencik-naszyjnik i bukiecik cudnych małych goździków od Olgi-kolejna miła niespodzianka:-)
Ten intensywny dzień zakończyliśmy obejrzeniem całkiem dobrego filmu pt. "Stranger than fiction":-)
A dziś... ucho mnie boli:-p Ale wygląda dokładnie tak jak chciałam, jestem więc zadowolona. Dzielnie znoszę ból (pan Rob w ogóle powiedział, że Polacy to twardzi ludzie i miał rację, choć przekłuwanie bolało, nawet nie pisnęłam;-) przemywam, zgodnie z zaleceniem, solą fizjologiczną i psikam antyseptykiem. Już nie mogę się doczekać, jak tytanowy (więc szarawy w kolorze) kolczyk ze sporą kulką wymienię na jakiś inny, mniejszy... No ale to za minimum 6 tygodni:-)
Zdjęcia z przebijania (jeśli ktoś lubi takie "krwawe" widoki) również można obejrzeć w moim albumie na Picasie:-)
No, i to by było na tyle...
Uściski dla wszystkich!!!

wtorek, 3 czerwca 2008

Pozytywnie:-)

No i mamy zmianę nastrojów:-)
Pogoda wprawdzie nadal nie zachęca do spacerów...;-)
Ale jakoś mi lżej na duszy.
Jakiś przełom się we mnie dokonał. Postanowiłam dać sobie spokój z dopasowywaniem się do grupy. Oczywiście jestem nadal koleżeńska, pomagam innym w pracy itp:-) Ale nie dam już sobie włazić w życie. Na wszystkie pytania, na które nie znam lub nie chcę udzielać odpowiedzi... nie udzielam:-) Tajemniczo się tylko uśmiecham albo kręcę głową;-p Im bardziej oni wypytują, tym bardziej ja milczę i tylko zbywam ich "być może" albo "nie wiem", na ogół wkrada mi się wtedy na usta pobłażliwy uśmieszek;-p Oni myślą, że skoro nie chcę rozmawiać, to znaczy, że jestem w złym humorze. Ale ja się śmieję i mówię, zgodnie z prawdą, że wprost przeciwnie. Bawi mnie ta sytuacja:-)
Dziękuję panu Grzesikowi05 za rady:-)
Bawi mnie też powodzenie, jakie mam tu wśród mężczyzn. Flirtuje ze mną kierowca Kevin, brat Eddiego Maurice, czasem goście. A ja... podejmuję flirt, owszem, bo kto tego nie lubi?;-) Ale... im bardziej oni mnie zaczepiają, tym bardziej ja się robię męsko-odporna;-) Interesuje mnie tylko i wyłącznie mój mąż (trochę wbrew tutejszemu rozpasaniu, gdzie trójkąty i skoki w bok są chyba na porządku dziennym), czym wzbudzam również konsternację, co z kolei przyprawia mnie znów o dobry humor;-)
Krótko mówiąc, zaczęłam sobie lekko pokpiwać ze wszystkich i... działa:-D
Już niedługo moje urodzinki. Jak już pisałam, miałam plan, by na tę okoliczność przebić sobie tragusa, ale... sama już nie wiem. Powoli nachodzą mnie wątpliwości. No ale jak nie to, to CO??? Macie jakieś pomysły na prezent dla samej siebie? Od razu mówię, że musi to być coś naprawdę wyjątkowego i EKSTRA. W końcu to ćwierćwiecze!:-)
Uściski z, deszczowego znów, Scarborough.

niedziela, 1 czerwca 2008

Niezbyt pozytywnie:-/

Pogoda nie zachęca do spacerów, cytując znaną reklamę... Szczerze powiedziawszy, w ogóle do niczego nie zachęca. Może najwyżej do zakutania się w koc, z książką i herbatą, co być może niedługo uczynię. Od rana leje. Cholera, prawie cała wiosna tu wygląda jak marzec w Polsce. Jak ja strasznie, strasznie tęsknię za polską wiosną! I w ogóle strasznie tęsknię dziś.
Niebawem minie pół roku, jak tu jesteśmy. Chyba wystarczająco długo jak dla mnie, by popaść w ciężki kryzys i irytację położeniem, w jakim się znajduję.
Tak naprawdę, obiektywnie patrząc, to nie jest najgorzej, dramatu nie ma... Ale...
No właśnie, piętrzą się "ale", które na dłuższą metę są bardzo męczące...
Myślę, że główną naszą (a na pewno moją) bolączką jest fakt, że po prostu nie należymy tutaj... Scarborough jest ślicznym miasteczkiem, ludzie, z którymi na co dzień się spotykamy, są do nas przyjaźnie nastawieni, ale ja jednak mam coraz silniejsze poczucie (narasta ono z biegiem czasu), że to nie moje miejsce, nie moi przyjaciele, nie mój świat... Często nie rozumiem dowcipów, powiedzonek. Drażni mnie coraz bardziej tutejsza mentalność plotkarska-cokolwiek niecodziennego zrobisz czy powiesz, zostaje to rozdmuchane do formatu sensacji dnia. Bez żenady są rozprzestrzeniane informacje co kto zamierza robić w weekend, kto ma hemoroidy, co kupi mężowi/narzeczonemu/chłopakowi na urodziny, czy lubi seks (dosłownie takie pytanie wczoraj usłyszałam, po czym moja odpowiedź została przez Shaunę głośno powtórzona każdej z osób pracującej tego wieczoru w restauracji), dokąd się wybiera na wakacje i co tam będzie robił itp., itd... Nie chodzi o to, że jestem osobą skrytą, czy że jakieś tematy krępują mnie. Ci, którzy mnie znają, wiedzą dobrze, że można ze mną o wszystkim pogadać. Jednak coraz mniej mam ochotę brać udział w tej idiotycznej rozrywce, jaką jest podniecanie się życiem innych. Na dłuższą metę jest to naprawdę męczące:-/
Do tego to życie stadne i swego rodzaju piętnowanie (powiedziałabym dosadnie: "zawracanie dupy") każdego, kto z jakichś przyczyn wyłamuje się ze schematu włóczenia się w głośnym stadku od pubu do pubu w sobotni wieczór. Dziś zostałam po raz n-ty zapytana, czy wychodzę z ekipą w sobotę (przecież moje urodziny, jak to tak, będę świętować zamknięta w domu??? Oni nie pojmują, że jest mnóstwo fajnych rzeczy do robienia pomiędzy siedzeniem w domu, a włóczeniem się po knajpach). Po raz n-ty powiedziałam, że raczej nie, a podminowana mokrą pogodą, dodałam prosto z mostu, że ja po prostu tego nie cierpię. Ema zapytała na to, czy w Polsce też nigdy nie wychodzę. Ja na to, że owszem, chętnie, do małych knajpek, z dobrymi przyjaciółmi... Konsternacja i lekko oburzone głosy: "No przecież my jesteśmy twoimi przyjaciółmi". Już całkiem zeźlona odparowałam, że nie, to nieprawda, ponieważ przyjaciel to ktoś naprawdę wyjątkowy. Że ich wszystkich lubię (co nie jest prawdą, ale nie chciałam już pogarszać sprawy), ale NIE SĄ MOIMI PRZYJACIÓŁMI. Sam, trochę urażona, powiedziała, że może ja nie uważam jej za przyjaciółkę, ale ona mnie tak. Może powinno to być dla mnie miłe, ale tak naprawdę to uważam, że to bzdura. "Znamy się" (to chyba nawet za duże słowo) dwa miesiące! Lubię ją, nawet bardzo. Ale do przyjaźni jeszcze bardzo daleka droga, której nie pokonamy wspólnie, ponieważ za kilka miesięcy nas tu nie będzie...
Prawdopodobnie popełniłam faux pas (chociaż nigdy nie uważałam szczerości za coś nagannego), ale szczerze mówiąc "zwisa mi to i powiewa smętnym kalafiorem", jak to adekwatnie ujmuje mój Tato. Już niedługo (oni nawet nie wiedzą, jak bardzo niedługo) wszyscy ci ludzie będą dla mnie tylko wspomnieniem (niektórzy sympatycznym, inni mniej), więc nie zamierzam się nad nimi rozczulać. Jestem w takim nastroju, że obecnie najważniejsze jest dla mnie moje własne samopoczucie.
I w związku z powyższym oddalam się pod gorący prysznic, a potem do łóżka.
Pozdrawiam serdecznie, ze szczerą nadzieją, że u Was dziś nastroje lepsze.

wtorek, 27 maja 2008

Dawno nic nie pisałam... Wspomnienia ślubne:-)

...A bo też za bardzo nie było o czym pisać;-p
Nic szczególnego się nie dzieje, dni sobie mijają, jeden za drugim, mam wrażenie, że coraz szybciej. Jeśli nasz plan dojdzie do skutku, będziemy wracać już za niecałe 3 miesiące! (ale SZA, na razie to sekret, przynajmniej dla naszych pracodawców;-)
Dziś moja i Konrada rocznica ślubu. DRUGA!!! Dacie wiarę?! Bo ja ciągle chyba nie wierzę, że za mąż wyszłam, a co dopiero, że dwa lata temu;-) Z okazji tej poszliśmy sobie dziś do kawiarni/pijalni czekolady (przy sklepie z czekoladą i czekoladkami:-) na coś słodkiego i kawusię:-D Pogoda niestety zupełnie niepodobna do tej, jaką mieliśmy na ślubie: jest szaro i nieprzyjemnie wieje chłodny wiatr...
Pamiętacie coś z tamtego dnia?:-) Bo ja pamiętam, że cudnie pachniała moja wiązanka z frezji. Że zniszczyłam obcas nowego, kremowego pantofla, schodząc do kremowej taksówki, która nas zawiozła do USC. I że było MNÓSTWO ludzi. I pamiętam jak następnego dnia cała kuchnia tonęła w kwiatach, a ja z Mamą starałyśmy się jakoś opanować tę kwiatową powódź, zapełniając wazony i butelki:-) Wspaniały to był dzień i dziękuje wszystkim, którzy się do tego przyczynili:-)
No, a co tak poza tym?... Pięknego kota dziś spotkaliśmy (najwyraźniej wyszedł sobie z domu na spacerek-zadbany, z obróżką). Płowy, z ogonem w rudawe prążki, o przepięknych jasnobłękitnych oczach. Niestety niespecjalnie miał ochotę pozować do zdjęć. Bardziej był zainteresowany obserwowaniem warczącej maszyny do mycia ulic;-p
A mnie się niestety kończy dziś 1,5 dnia wolnego i od dzisiejszej kolacji pracuję przez najbliższe 5 dni, rano i wieczorem:-/ No ale od 5-go do 7-go czerwca mamy urlop, to sobie znów odpocznę:-) I Konrad, bo jego z kolei czeka kilka nocy pod rząd teraz (nocny portier ma urlop od dzisiaj chyba). Więc ciężki tydzień przed nami... Oby do 5 czerwca:-)
No i to chyba tyle na dziś;-p
Uściski dla wszystkich czytających!

wtorek, 13 maja 2008

Drobiazgi...

Takie tam dzisiaj... Drobiazgi. Żebyście wiedzieli, że żyjemy i mamy się dobrze:-)

Przez kilka dni mieliśmy wspaniałą pogodę, tak że większość wolnego czasu spędzaliśmy na powietrzu, łapiąc brąz (Konrad ochoczo, ja-jak najmniej;-) Jednak wszystko co dobre szybko się kończy, a dotyczy to zwłaszcza pogody w Wielkiej Brytanii:-/ Niektórzy żartują, że wykorzystaliśmy już limit 9 dni słonecznych w roku, przypadający rzekomo na Anglię;-) Mam nadzieję, że nie jest to prawda:-p Tak czy owak na razie znów jest pochmurno...

Drugi drobiazg codzienny to to, że kupiłam sobie buciki na wiosnę, bo stare już mam w stanie kompletnej entropii;-) (a może to niecodzienny drobiazg, bo w końcu nie tak często kupuje się obuwie;-p) Są to brązowe sportowe buty, podobne w fasonie do bokserskich, z tym, że są niskie, pod kostkę, firmy Lonsdale. Wyprzedaż była i dałam niecałe 20 funtów;-D Jeśli ktoś nie zetknął się nigdy z tą marką, to pochwalę się, że mam teraz buty firmy obuwającej i ubierającej m.in. Mike'a Tysona i Muhammada Ali'ego;-p A co!;-)

No i co by tu jeszcze...

Jakiś czas temu opuścił nas zmywakowo-podkuchenny Les i wreszcie od kilku dni (po paru perturbacjach, m.in. podkuchenny Luc wywędrował na chorobowe) mamy nowego "chłopczyka" imieniem Peter. Mówię o nim "chłopczyk" bo jest taki chłopaczkowaty, jednak Konrad twierdzi, że ma dwadzieścia-kilka lat chyba... No, tak czy owak jest sympatycznym człowiekiem. Ostatnio też sympatycznym człowiekiem coraz częściej wydaje mi się nasz szef kuchni Shaun, który dotąd wzbudzał we mnie uczucia mocno ambiwalentne. Jakoś ostatnio się zrobił milutki dla nas i nawet rozmowny trochę (przedtem wyglądał na milczącego gbura). Śmiejemy się, że chyba go podmienili. Albo małżeństwo go odmieniło, bo niedawno się ożenił:-) Bierzcie ślub, dziewczęta i chłopcy, jeśli jeszcze nie macie tego za sobą;-) To zmienia ludzi na lepsze;-) (no, nie wiem czy zawsze, ale...;-)

No, ja tu gadu-gadu, a pora się robi niemłoda. A ja jutro znów wstać muszę, coby z tacą trochę dla zdrowotności pobiegać;-) Kończę więc i ściskam wszystkich czytających:-)
Kejti (to fonetyczny zapis imienia, jakim często się do mnie zwracają:-)

piątek, 9 maja 2008

Tęskniąco...

Kochani!
Wiosna wreszcie zawitała na to nasze wybrzeże, nie wiem na jak długo, ale póki co jest, i jesteśmy z tego powodu przeszczęśliwi. Od 4 dni pogoda jest w prost bajeczna, słońce przygrzewa, nie ma nawet chmurki:-) Wiele czasu spędziliśmy więc na powietrzu ostatnio, wystawiając się na promyki majowego słoneczka. Skok poziomu serotoniny i produkcja witaminy D to główne dla mnie korzyści;-) Skutkiem ubocznym jest opalenie ryjka na brązowo (tylko ryjka, bo dla mnie jednak jeszcze za chłodno na krótki rękaw, czego Konrad nie może zrozumieć-on wczoraj rozdział się nawet z T-shirta, coby klatę nieco zbrązowić;-p) Nie jestem z tego mojego brązu szczególnie zadowolona, bo nie podobam się sobie w opaleniźnie, wolę moja bladą cerę... No ale co zrobić, jest słońce, jest brąz;-) Czas chyba nabyć jakiegoś sun-blocka;-)
No więc siedzę sobie z szarą błotną maseczką detoksykującą na brązowym ryjku i piszę do Was, bo mi tęskno już za ziemią ojczystą... Jejku, jak to patetycznie brzmi:-/ Do domu po prostu mi się chce, no;-p
Tęsknię za ludźmi oczywiście najbardziej. Za rodziną i przyjaciółmi. Także za kotami rodziców i naszymi szczurami.
Tęsknię za językiem. Za możliwością rozmawiania po Polsku w sklepach i innych miejscach publicznych (z osobami, które mnie obsługują), za możliwością tłumaczenia o co mi chodzi w języku, który najlepiej znam i potrafię się posługiwać jego niuansami i wykorzystywać wszystkie możliwości, jakie daje.
Tęsknię niewypowiedzianie za jedzeniem, które jednak jest zupełnie, zupełnie inne, niż tutaj. Za pierogami ruskimi (ukłony dla teściowej:-), za gołąbkami, zupą ogórkową, rosołem, kluskami kładzionymi, kapustą kwaszoną, kaszą jęczmienną z kefirem, sernikiem...
Tęsknię za polskim majem. Tu jest pięknie, owszem, ale... Czegoś jakby brakuje, nawet nie umiem określić tej różnicy... Może chodzi o to, że bzów tu nie wdziałam?...
Tęsknię za Bożym Narodzeniem, bo ostatnie... No, właściwie to jakby go nie było...
Tęsknię za Sieradzem, w którym to mieście-czuję-jest moje miejsce.
No, ogólnie to zupełnie nie nadaję się na emigrantkę, choć onegdaj byłam przekonana, że to droga dla mnie... Nie dla mnie, jak się okazuje;-p
Z wielką niecierpliwością czekam na dzień, w którym będę mogła spakować manatki i wrócić do kraju. Do DOMU. Nie chcę zapeszać, ale może to już całkiem niedługo nastąpi:-) W końcu jesteśmy tu już 5 miesięcy (!!! Tak!), więc już na pewno bliżej niż dalej:-)
I tym optymistycznym akcentem żegnam się dziś z Wami.
Uściski z bardzo słonecznego ostatnio Wybrzeża:-*

czwartek, 1 maja 2008

"Ballada majowa" :-)

Brnąłem do ciebie, maju,
przez mrozy i biele,
przez śnieżyce i zaspy
i lute zawieje,
przez bezbarwne szpitalne
korytarze stycznia.
W tych korytarzach słońce
gasło ustawicznie.

A teraz maj dookoła, maj,
wyświęca ogrody.
I cały ja, i cały ja,
zanurzony w Jordanie pogody.
A teraz maj, i maj, i maj,
dokoła się święci,
od wonnych bzów, szalonych bzów
wprost w głowie się kręci.

I płyną przeze mnie dmuchawce,
jak dzieciństwa echa,
i wielka jest majowa moc,
kiedy niebo się do ziemi uśmiecha.
Śpi w twoim wnętrzu chłopiec,
w chłopcu pierwszy zachwyt poznaję,
z twoich ziaren wyrosną sady
strudzonemu pielgrzymką ulżyj dodaj wiary...

A teraz maj dookoła, maj,
wyświęca ogrody.
I cały ja, i cały ja,
zanurzony w Jordanie pogody.
A teraz maj, i maj, i maj,
dokoła się święci,
od wonnych bzów, szalonych bzów
wprost w głowie się kręci...


Znacie tę piosenkę? Bo ja bardzo ją lubię:-) Tylko że u nas niestety maja jakby niet:-/ Niby już mocno zielono się zrobiło, ale pogoda wczesno-kwietniowa. Chłodno, pochmurno, prawie codziennie pada... Dziś też chmury za oknem. No i bzów jakoś tu nie widziałam... Jednak maj w Polsce jest znacznie ładniejszy.
A teraz, zupełnie "od czapy", kilka słówek, które dopiero tu poznałam, choć wydaje się, że są tak podstawowe, że powinnam się ich była nauczyć w szkole:-p Przytaczam dla tych, którzy chcieliby też rozwinąć swoje słownictwo;-)
Otóż dowiedziałam się tutaj, że:
sztućce to "cutlery"
naczynia (ogólnie, powiedzmy "zastawa stołowa")-"crockery"
chochla to "ladle"
spodek-"saucer"
pracownik "od różnych zadań" nazywa się tu "floater"
mała, okrągła serweteczka to "doily" (no dobra, to może nie jest już takie podstawowe i oczywiste słowo;-p Nawet nie wiem czy ma to jakąś konkretną nazwę po polsku:-)
listwa przypodłogowa to "skirting board"
parapet okienny-"window ledge"
lakier do paznokci to "nail varnish" (a ja zawsze znałam tylko nazwę "nail enamel")
wszelakie chusteczki (np. do okularów lub oczyszczające do twarzy)-"wipes"
No, to tyle na razie. Możecie nie uwierzyć, ale naprawdę nie znałam tych słów. Teraz to już chyba zapamiętam je do końca życia;-) (przez pierwsze trzy dni pracy jak ktoś do mnie mówił coś o "cutlery", nie miałam zielonego pojęcia o co chodzi, a oni nie rozumieli, że ja nie rozumiem;-)
Pozdrawiam z pochmurnego Scarborough:-)

wtorek, 29 kwietnia 2008

York.

Wreszcie zrobiliśmy coś innego:-)
Tak to ciągle tylko morze, park z wiewiórkami, deptak, park, morze...
A "nadworny" kierowca naszego hotelu, ten co to wycieczki geriatryczne przywozi, Kevin, już od dawna nas namawiał, żebyśmy się kiedy z nim do Yorku zabrali, jak będzie dziadków zawoził. Że to piękne miasto, ciekawe, że niedaleko i że wspaniały dzień spędzimy.
Ponieważ dzisiejszy dzień mieliśmy oboje wolny, co nie zdarza się często, zapytaliśmy wczoraj wieczorem Kevina, czy ma miejsca na dzisiejszą wycieczkę do Yorku. A owszem, ma, zaprasza nas bardzo serdecznie, a szczególnie mnie;-) (bo Kevin, koło 40-tki pewnie i żonaty, nie wiedzieć czemu flirtuje ze mną od czasu do czasu;-p)
Zbiórka przed hotelem o 9,15. Wstaliśmy więc sobie rano, zjedliśmy co nieco na śniadanko, odkryliśmy, że nie ma ciepłej wody (SKANDAL!!!)-dobrze, że włosy wczoraj wieczorem umyłam... No i wyruszyliśmy, zgodnie z planem, bo Anglicy są narodem punktualnym:-)
Podróż minęła szybko (ok. półtorej godziny), w bardzo wygodnym autokarze, w którym każde siedzenie pasażera wyposażone jest... w pasy bezpieczeństwa (!) Obowiązku zapinania się nie ma, ale informacyjne tabliczki zachęcają do tego. Strasznie dziwnie jedzie się lewą stroną;-p Nie mogę się do tego przyzwyczaić, tak samo, jak nie mogę się przyzwyczaić, żeby przed wejściem na ulicę patrzeć najpierw w prawo (więc profilaktycznie patrzę w obie strony;-)
Pogoda od rana wspaniała, York (będący miastem zabytkowym, z największą w Europie Zachodniej katedrą) przywitał nas słońcem i ciepełkiem takim, że szybko zaczęliśmy się rozdziewać. Wycieczkę zaczęliśmy od sfotografowania rzeczonej katedry. Gdy robiliśmy zdjęcia rozmawiając między sobą, oczywiście po polsku, podszedł bardzo miły staruszek i zapytał, czy mówimy po angielsku. Gdy potwierdziliśmy, wytłumaczył nam, skąd najlepiej robić zdjęcie, by ująć ładnie całą katedrę z trzema wieżami:-)
Potem udaliśmy się na zwiedzanie ścisłego centrum, ze ślicznymi ciasnymi uliczkami i mnóstwem fajnych sklepików. W jednej z uliczek weszliśmy do miejsca o nazwie Cat Gallery. Już po wystawie wiedziałam, że to coś dla mnie, ale to co zastaliśmy w środku przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Rozbawiłam panią sklepikarkę, chodząc po całym pomieszczeniu w kółko, zasłaniając otwartą buzię rękoma... Wszystko, co tylko sobie wymarzycie, z różnymi wizerunkami kotów. I tak: kubeczki, talerze, szklanki, portfele, torby, wycieraczki pod drzwi, ręczniki, podkoszulki, kalendarze, podkładki pod mysz do komputera, zegary, biżuteria, krawaty, ramki na zdjęcia, długopisy, notatniki... Wszystko w koty: zdjęcia kotów; realistyczne obrazki kotów; zabawne grafiki kotów... Oczywiście nie darowałabym sobie, gdybym czegoś tam nie kupiła... Po dłuuugim namyśle nabyłam więc kubek (który możecie zobaczyć w mojej galerii na picasie) oraz notesik z rysunkiem kota leżącego w hamaku, a Konrad zdecydował się na zestaw 6 mieszadełek do drinków, będących postaciami czarnych kotów o długich szyjach:-)
FANTASTYCZNE MIEJSCE! Zainteresowanych odsyłam na stronę internetową: www.thecatgallery.co.uk
Stamtąd spacerem, zahaczając o jakieś mniej lub bardziej interesujące budynki, udaliśmy się do, poleconego przez Kevina, muzeum pociągów. No, czegoś takiego to się nie spodziewałam. OLBRZYMI teren, składający się z kilku hal, a w nich... prawdziwe stare pociągi i części pociągów, elementy dworców kolejowych (wszędzie dworcowe ławki, ławki, ławki, z różnych okresów). Jest też możliwość zajrzenia do odtworzonej fabryki pociągów (czy to się nazywa fabryka?...) oraz przejażdżka symulatorem, w którym można przekonać się, jakby to było jechać pociągiem z Londynu do Brighton z prędkością 760 mil/h. Ja, ze względu na lekki ból głowy, nie zdecydowałam się, ale Konrad owszem. Jak wysiadł, wyglądał na deczko zdezorientowanego;-)
Naprawdę wspaniałe muzeum (i wejście jest gratis:-) Jakbyście kiedyś byli w Yorku, polecam:-)
Jak stamtąd wyszliśmy, było jeszcze trochę czasu do zbiórki, pospacerowaliśmy więc jeszcze po okolicy centrum. Gdy kończyliśmy zwiedzanie... zaczęło padać. Tak więc w samą porę dotarliśmy do autobusu. Z powrotem w hotelu byliśmy przed 16-tą.
To był naprawdę świetny, ekscytujący dzień i bardzo się cieszę, żeśmy się zdecydowali. Przypuszczam... że jak nadarzy się okazja, pojedziemy ponownie:-) Może wtedy "przejadę się" (bo w rzeczywistości oczywiście przymocowany jest w miejscu) symulatorem w muzeum pociągów:-)
I tym optymistycznym akcentem... I tak dalej;-)
Pozdrawiam wszystkich ciepło, z wiosennego dziś, wschodniego wybrzeża UK:-)

piątek, 25 kwietnia 2008

Konradowo-urodzinowo...

Witam:-)
Mam wrażenie, że nie pisałam wieki całe. Czas leci jak zwariowany, jeszcze chwilka i będziemy w Polsce;-)
Tymczasem jesteśmy tutaj, nad Morzem Północnym, gdzie pogoda ostatnio pozostawia wiele do życzenia. No ale co zrobić, w końcu to Wielka Brytania....
Jak większość z Was pewnie wie, mój małżonek dwa dni temu obchodził urodziny. Które... niech pozostanie jego słodką tajemnicą, bo zdaje się, że wolałby się tą liczbą nie chwalić;-p
Z tej okazji spędziliśmy dzień zgodnie z planami i zachciankami Jubilata.
Rano, tzn. po śniadaniu (bo ja niestety pracowałam), zdecydowaliśmy się wyruszyć na, dawno planowaną, "przyprawę" na wzgórze, które widać z okna naszej restauracji, Oliver Mount. Pogoda była niby ładna, ale troszkę podejrzana i całe szczęście, że Konrad (jak rasowy Brytyjczyk;-) uparł się, żeby na wszelki wypadek wziąć parasol. Nie zdążyliśmy bowiem wdrapać się na sam szczyt (zresztą normalną asfaltową drogą dla samochodów), jak zaczęło padać. Gdy obserwowaliśmy z góry Scarborough, próbując wypatrzeć nasz hotelik, rozpadało się już na dobre. Zrobiliśmy kilka zdjęć i w ulewnym deszczu, pod parasolem, ruszyliśmy z powrotem w dół. Po dotarciu do miasta wypełniliśmy kolejny punkt urodzinowego "programu", czyli wstąpiliśmy do naszego ulubionego Cafe Heart, gdzie pożywiliśmy się pysznościami (ja znów wzięłam ciabattę z tuńczykiem, a Konrad pitę z jajecznicą z pesto:-) i popiliśmy rzeczone pyszności znakomitym sokiem, świeżo wyciskanym z pomarańczy, grapefruitów i cytryn. MNIAM:-)
Na czas jakiś wróciliśmy do domu, gdzie zagraliśmy w nabytą przez Konrada śmieszna grę o nazwie Topple (nie potrafię opisać o co w niej chodzi, zainteresowanych odsyłam do Googla:-p) i zjedliśmy pyszna sałatkę, przyrządzoną przez Konrada.
Ok. 20-tej udaliśmy się do pubu niedaleko, gdzie-jak się dowiedzieliśmy-w środy odbywają się koncerty jazzowe, które zwykle są darmowe. Rzeczywiście. Pub ów jest w zasadzie klubem jazzowym, o bardzo przyjemnym wystroju i atmosferze. Zamówiliśmy więc napitki (jedno z nas bez alkoholu, zgadnijcie kto;-) i przez godzinę słuchaliśmy bardzo sympatycznego koncerciku na saksofon, z akompaniamentem klawiszy, perkusji i kontrabasu:-)
Do hotelu wróciliśmy po 22-giej i zakończyliśmy miły dzień oglądaniem (z Olgą, która właśnie skończyła pracę) jednego z naszych ulubionych filmów ("Ciało").
No, tak to było:-)
A dziś już znowu praca, praca...
Aha, chcę się Wam jeszcze pożalić, że zostałam "gryźnięta" przez wiewiórę parę dni temu:-/ Takie one niby są kochane, takie oswojone, ale gdy niechcący jedna przestraszyłam, dając jej z ręki orzecha, nie zapanowała nad sobą jak dobrze wychowana Brytyjka, i dziabnęła mnie ząbkami ostrymi jak szpileczki. Dla tych, którzy chcieliby mnie w tym miejscu wysłać do lekarza, od razu mówię, że po wysunięciu tego pomysłu zostałam wyśmiana przez mojego męża. A to dlatego, że wścieklizna, chyba jedyna choroba, której można by się naprawdę obawiać, nie występuje w Wielkiej Brytanii (dlatego są tu bardzo surowe przepisy, dotyczące wwożenia zwierząt; dowiedzcie się zawczasu wszystkiego, zanim wpadniecie na pomysł, by przyjechać na Wyspy z Waszym psem lub kotem). No i w ten sposób mam na palcu ślad jak po maluśkim wampirku:-p
Żal mi trochę tej wiewiórki, bo chyba nie zrozumiała, dlaczego się na nią obraziłam i nie chciałam już dawać jej orzechów...
No dobra, rozpisałam się deczko,więc kończę.
Uściski dla wszystkich czytających:-*

wtorek, 15 kwietnia 2008

Czasem jest wesoło:-)

Obiecałam niektórym wpis o śmiesznym dniu-niedzieli i wreszcie udało mi się do tego zabrać...
Najpierw do łez rozśmieszył mnie podczas śniadania Iain (okazuje się, że nie pisze się to "Ian"...) Zacząć należy od tego, że Iain charakteryzuje się ciągłym marudzeniem, zrzędzeniem (wszystko to w ramach przekomarzania się z nami i testowania naszego poczucia humoru;-), na każdą prośbę odpowiada "Nie" (co oczywiście nie przeszkadza mu w jej spełnieniu), potrafi także skrzekliwym głosem na nas krzyczeć-również w żartach, bo ogólnie jest bardzo spokojnym człowiekiem. My to wiemy, ale goście-nie. No i stoję ja sobie w niedzielę przy mojej "stacji" (blisko drzwi od kuchni), śniadanie w toku, większość ludzi już na sali, a tu nagle przez niedomknięte drzwi kuchenne słychać skrzekliwy wrzask Iaina: "Get out!!!". Musiało być słychać nie tylko przy samych drzwiach, bo stojąca parę metrów ode mnie Susan spojrzała na mnie wzrokiem z serii "Co jest grane?". Goście przy okolicznych stolikach popatrzyli na drzwi od kuchni z lekką dezorientacją, a ja... popłakałam się ze śmiechu. Był to tak surrealistyczny akcent w całym tym spokojnym niedzielnym śniadaniu, że nie mogłam się powstrzymać od chichotu przez następny kwadrans;-p
Druga zabawna rzecz, też związana z kuchnią, wydarzyła się tego samego dnia, gdy okazało się, że Konrad... będzie podczas kolacji podkuchennym (brakło kuchennego staffu, był tylko Iain, a na kolację jedna osoba w kuchni to za mało). Nie wiem, dlaczego akurat Konrada poprosili, ale muszę przyznać, że niewątpliwie był to słuszny wybór:-) Dostał specjalne ubranko kucharzy i od 17-tej przez godzinę włóczył się za Iainem jak cień (podobno nie było nic dla niego do roboty). Ale już od 18-tej, gdy rozpoczęła się kolacja, pomagał jak zawodowy kucharz;-) Nakładał warzywa i desery sprawniej, niż nieszczęsny Les, który grzebie się niemożebnie, jak w kuchni pomaga, choć niby ma większe doświadczenie;-p Na koniec wypytał cały staff, co kto chce na obiad i ponakładał nam sprawnie i elegancko, jakby to robił co najmniej od kilku miesięcy;-) Podobno zabawę miał przy tym przednią:-)
Jeśli chcecie zapoznać się z Konradem-podkuchennym oraz z Iainem, zapraszam do albumu Konrada.
Pozdrawiam ciepło!!!

czwartek, 3 kwietnia 2008

Sam.

Dziś tylko słów kilka, o Sam.
Sam to nasza nowa koleżanka, naprawdę ma na imię Samantha.
Zasiliła nasze kelnerskie szeregi po tym, jak opuścił nas Taushan. Pracowała już jako kelnerka, więc radzi sobie dobrze:-)
Bardzo polubiłam Sam. Ma bodajże 22 lata i jest bardzo bujną, zwłaszcza w biuście, "dziewczyną z sąsiedztwa". Zwyczajna, przesympatyczna, uśmiechnięta, gadatliwa. Jak coś ją wkurza, marudzi. Jak coś ją rozśmieszy, śmieje się głośno. Niezarozumiała, pomocna, życzliwa.
Rano przychodzi nieumalowana, bo "jej się nie chce" (Jak ja to rozumiem! Ja w ogóle się nie maluje, bo mi się nie chce:-p). Wieczorem ma tylko umalowane rzęsy. Twierdzi, że nie używa podkładu ani pudru, a cerę ma naprawdę śliczną, aksamitną, bez wyprysków. Zapytałam o jej sekret. Odpowiedziała, że nie używa żadnych żeli, toników, kremów, bo jej się nie chce z tym upieprzać codziennie. Jedyne co stosuje to wilgotne chusteczki "3 w 1" (oczyszczanie, tonizowanie i nawilżanie) i to takie tańsze, jedynie 99p za opakowanie. Mówi do mnie "W Willkinsonie są, teraz nawet po promocji, za 99p dostajesz dwa opakowania, kup sobie, spróbuj. Może ci się cera poprawi". Mówię "Dobra, jak tam będę to przy okazji kupię"... I chwilowo temat się urwał.
Ale... Wczoraj, w "chandrycznym" humorze wychodziłam do pracy, otwieram już drzwi, patrzę, a tu Sam zasuwa naszym korytarzem (wypytawszy najpierw Luca o drogę) i wręcza mi reklamówkę. W środku całe opakowanie chusteczek. "Kupiłam sobie zapas, pomyślałam, że dam ci do wypróbowania, zanim sama sobie kupisz". Jak tu jej nie lubić?:-D Od razu mi się humor poprawił:-)
Jak dobrze, że tacy ludzie są na świecie:-) Bezinteresownie mili, tak po prostu.
Każdemu życzę spotykać w życiu jak najwięcej takich ludzi:-)
Pozdroofka!!!

poniedziałek, 31 marca 2008

Cafe Heart.

Dzisiejszy dzień był po prostu bajeczny:-)
Nie dość, że obojgu nam trafił się on cały wolny (wspólnego dnia wolnego nie mieliśmy już od tygodni), to jeszcze pogoda zrobiła się naprawdę wiosenna. Od rana przecudne słońce, ciepło na tyle, że pół dnia łaziłam w wiosennej kurtce i wcale nie było mi chłodno (a ci co mnie znają, wiedzą, jak potwornym zmarzluchem jestem:-p) Ba, wspinając się pod górę, musiałam się rozdziać z kurtałki, bo bym się chyba rozpuściła:-)
Spacer zaczęliśmy jak zawsze od plaży, nie mając sprecyzowanych planów co zrobimy dalej. Na plaży... plażowanie (!) My wprawdzie "tylko" w kurtkach wiosennych, ale tubylcy w najlepsze wylegiwali się na kocykach i boso biegali po piasku, grając we frisbee. Cóż, przyzwyczajeni:-p
Gdy tak sobie podziwialiśmy plażowiczów, wzrok nasz padł na wzgórze z zamkiem na szczycie, które już dawno planowaliśmy zdobyć, jednak jak dotąd nie było odpowiedniej pogody i/lub czasu. Ponieważ dzisiaj obie okoliczności zostały spełnione (czasu i pięknej pogody mieliśmy pod dostatkiem), Konrad zdecydował, że się wspinamy. Jak zarządził małżonek, tak zrobiliśmy:-) Wycieczka okazała się mało męcząca (wzgórze z dołu wydaje się znacznie większe:-p), jednak podczas wchodzenia pod górę, gdy słońce przygrzało, pozbyłam się kurtki, a Konrad pozostał tylko w T-shircie. Poubieraliśmy się z powrotem, gdy dotarliśmy na wystawiony na morski wiatr kawałek przestrzeni, z którego widać jednocześnie oba klify-na jedną stronę "nasz" Południowy, a na drugą-Północny:-)
Zamku nie zwiedziliśmy, bowiem doniesiono nam, że nie ma tam nic ciekawego, a za wejście trzeba zabulić od osoby 4,50.
Z zamku udaliśmy się do miasta, gdzie postanowiliśmy zabulić więcej niż 4,50 od osoby... w kawiarni, którą pokazała nam Olga (Olguś, dzięki Ci za to stokrotne!!!), mianowicie w ukrytym w bocznej, dość obskurnej uliczce Cafe Heart. Jest to przytulna kawiarenka "z duszą", gdzie można zjeść śniadanie, lunch, wypić świeżo wyciskane soki lub pyszną kawę. Prowadzi ją przesympatyczny facet w średnim wieku, który najwyraźniej kocha to co robi. On lub ktoś inny z obsługi (nam się dziś trafił chłopak w bojówkach, z tatuażem) przysiada się do stolika gości i rozpytuje, na co mamy ochotę (jedzenie, picie, coś chłodnego, a może na rozgrzanie?), doradza, opowiada jak co jest zrobione:-) Konrad wziął ciabattę z grillowanymi warzywami i mozarellą, a ja z tuńczykiem (na "podkładce" z musztardy dijon) i kawałkami skórki cytryny i limonki. Oczywiście podają to na ciepło, prosto z grilla (i to naprawdę z grilla, nie z żadnej mikrofali, widać wszystko co robią). Szczerze mówiąc, była to chyba najpyszniejsza rzecz (nie na słodko), jaką tu jadłam, warta swojej-wcale nie tak małej-ceny (4,95 za sztukę bodajże). Ale to jeszcze nie koniec rozkoszy. Do picia wzięliśmy świeżo wyciskane soki: Konrad z jabłka, kiwi, selera naciowego i gruszki, a ja pomarańczowy. "Wyciskany na moich oczach" to mało powiedziane... Kawiarnia sąsiaduje z tzw. marketem (gdzie na dole sprzedają owoce i warzywa) i gdy zamówiłam sok... "nasz" kelner wyskoczył vis a vis i przyniósł kilka świeżych pomarańczy (!!!). Widziałam też jak śmieszna maszyna przerabia je na sok (bez dużej ilości grubych "farfocli", co mnie dodatkowo uszczęśliwiło:-) Potem zamówiłam jeszcze jeden sok, bo Konrad miał jeszcze dużo swojego, i gdy tak siedzieliśmy nad naszymi sokami, pan właściciel nieoczekiwanie postawił przed nami dwie malutkie filiżaneczki czekolady na gorąco (na koszt firmy:-) Zanim wyszliśmy, zapytano nas też, czy nam smakowało:-) Wytoczyliśmy się dosłownie, najedzeni jak rzadko, w pełni ukontentowani posiłkiem (co nam się tu rzadko zdarza:-p) Zostawiliśmy tam chyba z 15 funtów, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że chwile tam spędzone (towarzyszyła nam m.in. bardzo przyjemna muzyczka, jazz jakiś) i smaki, jakie nam zaproponowano ZDECYDOWANIE BYŁY TEGO WARTE:-)
Tak że jakbyście kiedyś trafili do Scarborough, koniecznie znajdźcie Cafe Heart (tuż obok Market Hallu:-) i zostawcie tam parę funtów, chociaż na kawkę. Nie będziecie żałować, mogę Wam to obiecać:-)
A teraz dochodzi 18.00, koniec wolnego dnia więc jeszcze daleki. Umykam się więc dalej lenić i zbierać siły na kolejne trzy pracowite dni (a w piątek popołudnie znów mam wolne:-)
Uściski wiosenne dla "czytaczy":-*
PS. Zapraszam do obejrzenia zdjęć z wyprawy na wzgórze (z Cafe Heart nie mam zdjęć, może następnym razem):

piątek, 21 marca 2008

Pierdółki:-)

Hej kochani:-)
Piszę parę słów, żebyście wiedzieli, że jeszcze tu jestem i żyję, choć-szczerze mówiąc-czasu mogłabym mieć więcej;-) Bardzo dużo ostatnio oboje pracowaliśmy, bo są niedobory staffu. Pan Taushan nie zabawił u nas długo, już po pierwszym tygodniu wziął i sobie zrezygnował, zostawiając nas z poważnym deficytem siły roboczej. Normalnie obowiązuje nas tygodniowe wypowiedzenie, ale on jeszcze nie miał umowy podpisanej, więc sobie poszedł ot tak, z dnia na dzień... Jodie kończy właśnie trzytygodniowy urlop, na wakacje do Hiszpanii pojechała też Alex (tu sprostowanie na jej temat: w jednym z pierwszych postów napisałam, że jest koło 30-tki, nie wiem czemu! Alex ma 22 lub 23 lata:-) Tak więc przez ostatnie trzy tygodnie harowaliśmy dziko, do wczoraj miałam 16 śniadań pod rząd:-/ Wczoraj dopiero wreszcie się wyspałam:-) Do tego od trzech dni robimy śniadania (na szczęście obiady nie!) tylko w 4 osoby, co przy ponad stu gościach jest niezłym wyczynem. Na jednego kelnera/kelnerkę przypada wówczas ok.28 osób:-/ Ale dajemy radę:-)
Dziś rano na początku pomagałam Susan-Nadgorliwej, która jakoś kiepsko radzi sobie z obsługą jeśli chodzi o szybkość. Moja stacja zeszła się później, obsługiwałam więc potem własnych gości oraz pół kolejnej stacji, w związku z wspomnianym deficytem staffu:-p Koniec końców obsłużyłam dziś w sumie chyba ze 40 osób. Dawniej powiedziałabym, że to absolutnie niemożliwe, a teraz nawet nie jestem jakoś strasznie zmęczona:-) Tylko napiwki cieniutkie po tym tygodniu... Cóż, raz jest lepiej, raz jest gorzej, widocznie nie spodobałam się tym ludziom aż tak bardzo. Albo skąpi się trafili;-)
Co by tu jeszcze?... Pogoda taka sobie, dziś rano nawet śnieg popadywał, teraz już nie, nawet trochę słonko wychodzi od czasu do czasu. Ale i tak jest mało wiosennie, czekamy z utęsknieniem na prawdziwą wiosnę.
Wszystko toczy się wciąż tym samym rytmem. Poranne wstawanie, obsługa śniadania, własne śniadanie, jakieś sprzątanie (niedawno właśnie pranie wstawiłam) czy zakupy, drzemka, obsługa kolacji, własna kolacja i lulu;-p Kiedy trafia nam się więcej wolnego, zwiedzamy sobie okolicę, czytamy lub oglądamy kreskówki na kompie:-) Czyli nic szczególnego:-)
Tęsknimy do Polski, ale nie wiem kiedy (i czy w ogóle) uda nam się zawitać na jakiś mały urlop. Mam pewne obawy, że jak już wyląduję w Polsce, nikt mnie nie zmusi, żeby tutaj wrócić. Naprawdę bardzo tęsknię za krajem, za ludźmi i już jestem pewna, że nie umiałabym żyć na emigracji (choć kiedyś mi się wydawało, że owszem...)
Aha, jeszcze napiszę, że mieliśmy przedwczoraj "ocenę pracowników", Eddie wypełniał takie śmieszne formularze na temat naszych postępów, jakości pracy, kontaktów z resztą pracowników itp. Przy punkcie dotyczącym wyglądu i kwestii "technicznych" że tak powiem, Eddie popatrzył na mnie, po czym powiedział "Dobrze wyglądasz. Zawsze jesteś czysta, zawsze jesteś punktualna" i wpisał w rubryczkę "excellent":-) No to się pochwaliłam znowu;-)
No, kończę na dzisiaj.
Jeszcze tylko z okazji Wielkanocy (czy Wielkiejnocy? jak się mówi?) składam wszystkim życzenia wszystkiego NAJ. Zdrowia, pogody ducha, spełnienia marzeń, udanych i spokojnych świąt z Dyngusem mokrym tak, jak lubicie (ja na przykład w ogóle nie lubię jak jest mokry:-)
BUZIALE!!!

środa, 12 marca 2008

The more you learn, the more you earn???

Reklama społeczna o tak idiotycznej dla mnie treści leci systematycznie w tutejszym radiu. Jeśli tylko pracuję i radio w restauracji jest włączone, to mam gwarancję, że usłyszę ją kilka razy. Strasznie denerwującym, szczebioczącym głosikiem jakaś pani zapewnia nas, przytaczając jakieś statystyki, że podnoszenie swoich kwalifikacji prowadzi niechybnie do zwiększenia zarobków. Że warto zainwestować czas i pieniądze, bo dzięki temu za ileś tam lat będziesz zarabiać ileś tam więcej... Reklama kończy się właśnie hasłem z tytułu tego posta, które można przetłumaczyć "Im więcej się uczysz, tym więcej zarabiasz". Za każdym razem jak to słyszę, śmiech pusty mnie ogarnia i mam ochotę rozwalić głośnik w drobny mak... A dlaczego? A bo wzbudza to moją frustrację, na codzień ukrytą. Zarabiam dokładnie tyle samo, co siedemnastoletnia Shauna, która rzuciła szkołę średnią, żeby iść do roboty. Co za ironia - Shauna rodziła się mniej więcej w czasie, gdy ja zaczynałam swoją edukację, a czytać umiałam już od dawna:-p Jakie to życie dziwne...
Pozdrawiam wszystkich, troszkę dziś zła;-p

poniedziałek, 10 marca 2008

Taushan i Ian.

Taushan (czyta się to mniej-więcej "Tuszan") to imię rodem ze Sri Lanki. Mamy nowego kolegę-kelnera, pochodzącego właśnie stamtąd. Jest to pokaźnych rozmiarów Murzyn, student chyba, pracuje z nami od dwóch dni, na razie się pilnie uczy wszystkiego, jak my na początku. Piszę to po to, by zaznaczyć, że znów bardziej wielonarodowościowo się zrobiło;-p Trójka Polaków, Sri Lańczyk (czy tak się mówi?;-p) oraz dwóch Portugalczyków z pochodzenia, no i reszta to Brytyjczycy (wyłączając Iana-kucharza, który jest Irlandczykiem, bardzo przywiązanym do swoich korzeni:-)
A jeśli już jesteśmy przy Ianie-jest on chyba jedyną osobą, za którą będę autentycznie tęsknić, jak stąd wyjedziemy. Innych członków obsługi lubię bardziej lub mniej, ale Iana szczerze uwielbiam. Nie wiem czy pisałam o nim wcześniej. Jest to Irlandczyk z krwi i kości, przynajmniej zgodnie z moimi wyobrażeniami;-) Człowiek jest to już w wieku starszo-średnim, tzn. dobiega sześćdziesiątki. Ma ośmioro dzieci bodajże, trójka jeszcze z nim mieszka. Na moje oko jest znakomitym kucharzem, o ogromnej wiedzy, nie tylko z dziedziny kucharzenia, jednak tak nie cierpi pracy tutaj i Anglików, że posiłki ustalone w menu przygotowuje "na odwal się", z prawdziwą niechęcią, którą podkreśla udawanym spluwaniem;-p Jednak czasem opowiada nam takie cuda o gotowaniu, o potrawach, które lubi i robi np. swoim dzieciom, że aż ślinka leci:-) Nas również traktuje trochę jak swoje dzieci, zawsze dowcipkuje z nami, zawsze pomoże i nigdy nie jest w złym humorze, a przynajmniej nie okazuje tego, w przeciwieństwie do drugiego, humorzastego, kucharza-Shauna. I w jakiś sposób już po tych trzech miesiącach pamięta mniej-więcej, co lubimy jeść, a czego nie:-) Konrad mówi, że to dlatego, że podobno ma bardzo grymaśne dzieciaki i przygotowuje im trzy różne obiady, bo każdy nie lubi czegoś innego:-) Naprawdę bardzo go lubię. Tatusiu, jeśli to czytasz - jestem pewna, że też byś go polubił:-)

A tak w ogóle to żyję i nawet mam się w miarę dobrze. Brak czasu oraz zmęczenie nie pozwalały mi przez ostatni tydzień nic napisać, ale wiedzcie, że zawsze o Was pamiętam i bardzo tęsknię za wszystkimi znajomymi mówiącymi po polsku;-)
Pozdrawiam ciepło z, deszczowego dziś, Scarborough!

niedziela, 2 marca 2008

Dwie imprezki, tragus i dziwne dzieci.

Miniony tydzień był bardzo pracowity, co oczywiście opłaciło się finansowo, ale z wielką ulgą przyjęłam wolny weekend (który, nawiasem mówiąc, właśnie dobiega końca:-/), bo już byłam naprawdę na ostatnich nogach. Tydzień ten obfitował w wydarzenia, z których najistotniejsze były dwa spotkania towarzyskie:-)
W piątek wieczorem zaproszeni zostaliśmy na tzw. "domówkę" do znajomego Olgi, Polaka zresztą, który mieszka dosłownie na sąsiedniej przecznicy, więc mieliśmy baaardzo blisko:-) Do malutkiego mieszkanka zwaliła się wielonarodowościowa ekipa, w liczbie osób około dwunastu czy piętnastu. Polacy (w tym przyjaciel Olgi i Konrada jeszcze ze stypendium w Moskwie, przepięknie grający na gitarze:-), Wietnamczyk oraz dwóch Łotyszy, w tym jeden o rosyjskich korzeniach;-) Była wódka, której nie piłam, małże, których nie jadłam i bagietka, której kawałki osobiście pieczołowicie smarowałam masłem, gdyż gospodarz, Paweł, uznał, że najlepiej się do tego nadaję ze względu na małe stopy (co za bzdura;-), które pozwolą mi wygodnie stanąć przy kuchennym blacie:-p Była ładna muzyka, śpiewy przy gitarze i ogólnie było bardzo wesoło. Ogromnie się cieszę, że poznałam takich ludzi, barwnych, oryginalnych i naprawdę przesympatycznych:-)
Wczoraj zaś towarzyszyliśmy w pubie córce naszej menedżerki, obchodzącej 20-te urodziny. Towarzystwo "hotelowe" jej nie dopisało, bo chyba wszyscy mieli tzw. "zejście" po weselu naszego szefa kuchni, które odbyło się dnia poprzedniego;-p Przybył tylko zastępca menedżera Russell, wraz z narzeczoną (recepcjonistką) Natalie. No i my:-) Ulice Scarborough w sobotę o godzinie 23-ej są zapełnione młodymi kobietami, w znakomitej większości pokaźnych rozmiarów, poubieranymi w króciutkie błyszczące sukienunie, z krótkimi rękawkami albo i bez rękawów oraz pantofelki na obcasach lub japonki (!!!). Przypominam, że mamy przełom lutego i marca, zresztą w sylwestra (czyli pod koniec grudnia) widzieliśmy dokładnie takie same. Cóż, ja przemieszczałam się po mieście w dżinsach, swetrze, szaliku i kurtce zimowej, i wcale mi nie było za gorąco. Ale te dziewuchy tutaj po prostu taki mają styl i zrobią wszystko, żeby na siebie zwracać uwagę płci przeciwnej. Generalnie większość z nich wygląda (zarówno moim zdaniem jak i Konrada) odrażająco, ale widocznie tutejsze chłopaki mają trochę inny gust;-p
Teraz dziwne słowo z tytułu posta, czyli tragus. Tragus to nazwa tej malutkiej wystającej chrząstki na granicy ucha i policzka, o której przekłuciu marzę od kilku lat. Ponieważ wreszcie mam trochę kasy, a także przeprowadziłam rekonesans i upatrzyłam już sobie sprawdzone studio tatuażu i piercingu, prawdopodobnie zafunduję sobie taką pamiątkę z pobytu na Wyspach. Jestem wręcz opętana tą myślą i zdeterminowana, by to zrobić. Gdy już wrócimy do kraju, mała ozdoba w tym nietypowym miejscu będzie mi przypominać, że odważyłam się tutaj przyjechać, choć pół roku temu, gdyby mi ktoś powiedział, że tak się stanie, popukałabym się w głowę i odesłała go do psychiatry;-p
Co do dziwnych dzieci, to zaobserwowaliśmy tu ciekawe (dość niepokojące) zjawisko. Mianowicie ciężko dopatrzeć się na ulicach normalnych dzieci, w wieku powiedzmy od 7 do 12 lat, które wyglądałyby na swój wiek. Są tu niemowlęta i nastolatki, jak mówi Konrad. Tzn. dzieci bardzo długo wożone są w wózkach, niejednokrotnie zdarzyło nam się obserwować, a nawet mieć w hotelu, dzieciaka na oko mniej-więcej czteroletniego, wożonego w wózku (!) Z drugiej strony pełno widać w mieście dziewczynek 8-10-letnich, poubieranych jak nastolatki, umalowanych nawet. Horror, nie uważacie?
O rety, ale się rozpisałam dziś!
Kończę i ściskam ciepło!!!
Do następnego:-)

środa, 27 lutego 2008

TRZĘSIENIE ZIEMI!!!

Nie sądziłam, że to napiszę.
Nie sądziłam, że kiedykolwiek przeżyję choćby najlżejsze odczuwalne wstrząsy ziemi.
A jednak!
Dziś około pierwszej nad ranem (naszego czasu) próbowaliśmy z Konradem zasnąć. On wrócił z pracy w barze, ja się obudziłam i gawędziliśmy sobie właśnie przed zaśnięciem. A tu nagle łóżko się zatrzęsło, trwało to może z sekundę. Pytam się "Co to było do cholery???", a małżonek mi na to "Może trzęsienie ziemi? A może po prostu mocniej się poruszyłem zasypiając..." Zignorowaliśmy więc to zdarzenie i zanurzyliśmy się w "objęcia Morfeusza".
A tu rano goście pytają mnie, czy czułam w nocy jak mi się łóżko trzęsie. A potem radio trąbi, że mieliśmy na Wyspach trzęsienie ziemi! Około 5 stopni w skali Richtera, podobno najsilniejsze trzęsienie ziemi w Wlk. Brytanii od blisko 25 lat!
Nieźle, co?:-D

piątek, 22 lutego 2008

Za co przepraszam...

W mojej pracy bezustannie za coś przepraszam. Za niektóre rzeczy nagminnie, za inne czasami, jeszcze za inne sporadycznie.
Pierwsze miejsce zajmuje zdecydowanie potrącenie/wejście komuś w drogę (gościowi lub innemu członkowi personelu, w kuchni bądź na sali). Przejścia między stolikami nie są szerokie, w kuchni też miejsca jest mało, więc ciągle się na kogoś włazi albo komuś pod nogi:-/ Nie mam na swoim koncie na szczęście poważnych wypadków (typu wylanie komuś kawy na głowę lub zrzucenie na stolik zawartości całej przeładowanej tacy), ale niejednokrotnie było blisko;-p
Drugi co do częstości powód przepraszania to to, że gość musiał długo czekać. Przyczyny tego są rozmaite, od mojej winy (np. zapomnienie czegoś, po co trzeba chodzić potem jeszcze raz, tracąc cenny czas), poprzez upierdliwość niektórych gości, która zajmuje niekiedy okropnie dużo czasu, po kolejki w kuchni, w których (jeśli składają się z 3 czy 4 osób, a kucharze są wyjątkowo opieszali-co się zdarza) stoi się niekiedy 6-8 minut, a to naprawdę długo:-/
Kolejna sprawa to pomyłki w rodzaju: mam zamówienie na 6 śniadań, z których każde jest inne. Ktoś np. zamawia jajko sadzone, kiełbaskę, fasolkę i pomidora, a ja w tym kołowrocie przynoszę mu wszystko co trzeba, tylko jajko jest w koszulce zamiast sadzone...
Przepraszam też za przewiny kuchni w rodzaju: za zimne warzywa, za zimne danie, niedogotowane jajko, włos w owsiance (TAK! Zdarzyło mi się!), nie do końca taki deser jak opisuje menu (np. nie widać nigdzie białej czekolady, choć powinna być według menu) itp.
Dalej zdarzają się braki w nakryciu (zaginiona łyżka czy widelec do ryb) oraz brudne elementy nakrycia (niedomyta filiżanka czy nóż).
No i jeszcze błędy ewentualnych "pomagaczy". Jeśli jest naprawdę duży ruch, zwykle jest dodatkowy kelner (zazwyczaj jest to Eddie lub Susan-Nadgorliwa;-) Osoba taka np. może podać deser stolikowi, który juz skończył główne danie, a ja mam właśnie 8 innych głównych dań do rozniesienia. Rzecz w tym, że często np. podaje deser, zapominając o kawie/herbacie. Ja sobie spokojnie obsługuję inne stoły, myśląc, że tamten mam już z głowy, a tu nagle oni mnie zaczepiają nieszczęśliwi, bo dawno zjedli deser, a kawy niet...
Nie zliczę ile razy już wypowiedziałam słowa "I'm sorry" w tej robocie. A pracuję tu dopiero 2 miesiące z hakiem:-p Jak wrócę do kraju, będę mistrzem przeprosin, głównie za cudze przewiny;-)
Ściskam serdecznie!!!

wtorek, 19 lutego 2008

Na skraju niczego...

Wróciliśmy właśnie ze spaceru. Bardzo krótkiego, bo niespodziewanie zrobiło się strasznie zimno, podejrzewam wręcz, że mróz trzyma. Wśród iście fantastycznie-bajkowej scenerii udaliśmy się na "nasz" klif, przejść się po nim kawałeczek. Wszystko jakby znieruchomiałe, ciche, pokryte szadzią - gałęzie, liście krzewów, pajęczyny nawet (przepięknie!) Doszliśmy więc wśród tego mrozu i mgły na klif i... znaleźliśmy się nieoczekiwanie dosłownie na skraju niczego. Nie ma horyzontu, nie ma latarni morskiej, portu rybackiego, nie ma w ogóle części Scarborough wystającej w morze, nie ma nawet samego morza. Tylko z gęstej jak śmietana mgły przy brzegu klifu, prawie nie wiadomo skąd, wyłaniają się nieduże fale... BAJECZNIE!!! Jakbyśmy znaleźli się na samym końcu świata, gdzie dalej nic nie ma, tylko pusta przestrzeń i mgły... Szkoda, że nie możecie tego zobaczyć, a aparatu fotograficznego akurat nie mieliśmy przy sobie. Zresztą, zdjęcia nie oddałyby tej magicznej atmosfery... Czasem tu jest naprawdę przepięknie:-)
Ściskam zimowo!
Kasia

sobota, 16 lutego 2008

Jak się chwalić, to się chwalić;-)

No to jeszcze się pochwalę, a co?:-) Mam nadzieję, że nie wyjdę na zarozumialca;-)
Istnieją w naszym hotelu formularze ewaluacyjne dla gości, które ci mogą wypełnić pod koniec pobytu, jeśli mają ochotę. Są tam pytania o poziom rozrywki, jakość jedzenia, obsługi, czystość w pokojach itp. Jest też rubryka "kto z personelu zasługuje na szczególną uwagę?", można dodatkowo swoje wskazanie uzasadnić w kilku słowach. Zasadniczo informacje te są przeznaczone dla szefostwa i menedżerów, ale Konrad, gdy pracuje w nocy na recepcji, sprawdza, czy napisano coś o nas i przynosi mi do przeczytania;-)
Dość rzadko się udaje zaistnieć w takim formularzu, a już dostać wyczerpujące uzasadnienie to wyróżnienie:-) Jednak od czasu do czasu trafia się perełka, która sprawia, że rośnie serce i samoocena;-)
Po ostatnim tygodniu otrzymałam aż trzy (!) wpisy w rubryce osób zasługujących na szczególną uwagę. Podobno pobiła mnie tylko siedemnastoletnia Shauna, która nieznanym mi sposobem potrafi zaczarować gości (może dlatego, że taka młoda) i jest bardzo sprawną kelnerką. Ale chwalić się będę nie ilością, lecz jakością:-) Jeden komentarz do mojej osoby szczególnie chwycił mnie za serce i po raz kolejny przekonał, że warto się starać. By nie uszczknąć nic z oryginalnej treści, przytaczam wypowiedź po angielsku. Mam nadzieję, że wszyscy czytający władają w wystarczającym stopniu tym językiem lub mają pod ręką kogoś, kto włada:-) Napisano o mnie dosłownie w następujących słowach: "KATE IS BRILLIANT. Excellent table service. Polite-Efficient-Fast."
:-D
Z uśmiechem na ustach ściskam wszystkich bardzo mocno:-)

wtorek, 12 lutego 2008

Nowinki.

Kawał czasu już nie pisałam. Nie miałam jakoś czasu ani głowy do tego, ale też nie dzieje się nic szczególnego. Praca, sen, jedzenie, praca, sen... Czasem spacer, zakupy...
Jeśli chodzi o spacery, to chodzimy od czasu do czasu do parku niedaleko nas, gdzie mieszkają oswojone szare wiewiórki. Są naprawdę piękne i zupełnie się nie boją. Nosimy im orzeszki, a one nie tylko bezczelnie podchodzą całkiem blisko i "proszą" (stają na tylnych łapkach), ale nawet biorą orzechy z ręki. Słyszałam o ludziach, którzy kładli sobie orzechy na ramionach czy nawet na głowie i wiewiórki po nie sobie wchodziły! Są absolutnie słodziutkie! Kiedy wczoraj odchodziliśmy stamtąd, dwie biegły za nami spory kawałek, żeby im jeszcze coś dać;-p Fotki wiewiórek możecie obejrzeć tutaj: http://picasaweb.google.com/krtek82
Pogodę mamy od dwóch dni przepiękną. Upału nie ma;-) ale świeci piękne słońce, niebo jest bezchmurne no i nie wieje zbyt mocno:-) Aż miło się spaceruje, a wiewiórki chętnie się pokazują (bo jak jest duży wiatr, to nie za bardzo:-p)
Poza tym mamy sporo pracy, ja teraz mam wszystkie shifty do piątku rano (włącznie z piątkowym śniadaniem, co jest dość koszmarne, bo w piątki śniadanie jest wcześniej niż zwykle i trzeba wstać o 6-tej... No ale przynajmniej jest szansa na napiwki;-) Weekend prawdopodobnie mam wolny (szczerze mówiąc już się nie mogę go doczekać;-p)
Poza tym czytam sobie obecnie po angielsku książkę o anoreksji (ci co mnie znają, wiedzą, że temat ten fascynuje mnie od dawna:-) Nie wszystko rozumiem, ale naprawdę zaskakująco wiele. Nie spodziewałam się, że tak szybko będę bez większych problemów czytać książki po angielsku. Poprzednio przeczytałam książkę o walce z napadami paniki i niepokojem i muszę tu bardzo podziękować mojej pani od lektoratu na studiach (pozdrowienia dla p. Laudańskiej!:-) Różnie nam się układało;-) ale zawdzięczam jej naprawdę niezłą znajomość słownictwa psychologicznego, która teraz bardzo ułatwia mi czytanie tego rodzaju książek:-)
No, to chyba na tyle dzisiaj. Jestem bardzo niewyspana i chyba udam się na drzemkę:-)
Do następnego!!!

niedziela, 3 lutego 2008

Skaut:-)

Napiszę dziś kilka słów o Skaucie:-) Skaut dostał wczoraj od Daniela nagrodę dla najlepiej zachowującego się uczestnika wycieczki;-) Skaut jest psem przewodnikiem, który przebywa w hotelu wraz ze swoją mocno niedowidzącą właścicielką. Jest piękny, bardzo grzeczny i naprawdę mnie rozczula. Nosi jaskrawy kubraczek z napisem GUIDE DOG i podczas posiłków bardzo grzecznie leży pod stołem:-) Jest to tutaj normalne, nikt nie ma nic przeciwko:-) W ogóle zauważyłam tutaj znacznie więcej niepełnosprawnych osób, zarówno na ulicach, w sklepach, jak i w hotelu (a to ostatnie oznacza, że również podróżują). Ludzie na wózkach, z laskami, z psami przewodnikami są tu zupełnie codziennym widokiem, prowadzą normalne samodzielne życie. Po pierwsze nie są tu traktowani inaczej, nikt się nie gapi itp. No a po drugie jest wiele udogodnień, typu podjazdy dla wózków, dźwiękowa informacja dla niewidomych o piętrach w windzie (np. w naszym hotelu) lub też możliwość przebywania w hotelu czy restauracji z psem przewodnikiem (a nie tak dawno słyszałam, że w Polsce są z tym problemy). Bardzo mi się to tutaj podoba.

A tak poza tym u nas wszystko po staremu. Pracujemy, ja w tylko w restauracji, Konrad głównie w barze i jako nocny portier. Od czasu do czasu mamy wolne i wtedy idziemy na zakupy lub spacerujemy. Niedawno odkryliśmy bardzo sympatyczny park niedaleko naszego hotelu. W owym parku mieszkają piękne szare wiewiórki z szerokimi ogonami, które są na tyle oswojone (wiewiórki rzecz jasna, nie ogony;-) że podchodzą do ludzi na odległość 0,5 metra i proszą o jedzenie. Bezczelne!;-)
Pogodę mamy zimową dosyć, wczoraj nawet leżało trochę śniegu. Dziś jest zimno i szaro. Czekamy z utęsknieniem wiosny, gdyż podobno dopiero wtedy jest tu naprawdę przepięknie. Ponieważ już teraz jest pięknie, wiosną na pewno będzie obłędnie:-) Niestety wczoraj na Onecie przeczytałam informację o dziwnej wróżbie pogodowej z cieniem świstaka (o której na pewno wszyscy słyszeliście). Świstak Phil 2 lutego wygląda z norki i gdy ujrzy swój cień, zima będzie jeszcze długo trwała. Wczoraj ujrzał niestety:-/ No nic, w końcu wiosna musi przyjść, prędzej czy później:-)
Tym optymistycznym akcentem kończę na dziś i ściskam wszystkich gorąco:-)
KASIA

piątek, 1 lutego 2008

Dzień OFF:-)

Mam dziś "offa", czyli dzień wolny. Nie musiałam się zrywać o świcie, nie musiałam myć włosów, nie muszę wieczorem biegać po restauracji... Oczywiście jutro wszystko to zacznie się od nowa, ale taki dzień przerwy jest bardzo orzeźwiający:-)
Siedzę więc sobie przed komputerem, jem czipsy (jak co dzień:-p) i piszę słów kilka.
Spotkało mnie wczoraj coś nadzwyczaj przyjemnego:-) Nie tak znów często się zdarza, by klienci w przeddzień wyjazdu pytali, czy pracuję następnego dnia (aby mogli dać mi napiwek). Wczoraj tak się zdarzyło i to zapytały mnie aż dwa stoliki, trójka starszych ludzi i przesympatyczne starsze małżeństwo, z którym często przez ostatnie trzy dni ucinałam sobie pogawędki, i którzy chyba naprawdę mnie polubili:-) Kiedy powiedziałam, że dziś mam wolne, dostałam od trójki po banknocie pięciofuntowym (co daje 15 funtów od stolika, a to bardzo dużo:-) a małżeństwo wręcz zaczekało na mnie przy drzwiach aż wrócę z kuchni, pokiwali na mnie żebym podeszła i też wcisnęli mi pięciofuntówkę:-D Poczułam się naprawdę doceniona, bo 20 funtów od dwóch stolików, w dodatku gdy się nie obsługuje wyjazdowego śniadania, to chyba niezłe osiągnięcie:-)
Pogoda nie zachęca do spacerów;-) więc raczej nie spacerujemy. Wczoraj jak wyszliśmy do parku, to mało nam głów wiatr nie pourywał, w nocy też wiało niesamowicie. Z utęsknieniem czekamy wiosny, już nam się trochę przykrzą te chłody, poza tym podobno jest tu jeszcze piękniej, gdy wszystko jest zielone:-) Biorąc pod uwagę, jak ładnie jest teraz, wiosną zapewne będzie zachwycająco:-)
Kończę na dziś, powinnam poskładać trochę serwetek na jutro;-)
Pozdrawiam z wietrznego wybrzeża:-)

poniedziałek, 28 stycznia 2008

Za młoda na małżeństwo;-)

Heja!
Jestem po porannej zmianie, dziś już mam spokój:-)
Popijam herbatkę i marzę o łóżku, bom niewyspana okrutnie, ale najpierw załatwimy zakupy. Pójdziemy jak Konrad zje śniadanie (dopiero wstał:-p)
Dziś był wyjazd i zgarnęłam ponad 25 funtów napiwku. Nie jest to szczególnie dużo, wiem, że w lepszych okresach zdarzają się napiwki i po 60 funtów, a nawet więcej, ale to mnie satysfakcjonuje na tym etapie;-) W końcu wciąż jestem początkująca. Poza tym... Cóż, kasa jest dla nas ważna, ale prawdziwym dowodem uznania są dla mnie słowa, jakie dziś znów usłyszałam: "Dziękujemy za wszystko, co dla nas zrobiłaś" oraz "Wszystkiego najlepszego na dalszej drodze tutaj":-)
A swoją drogą z państwem od tego ostatniego miłego zdania nawiązałam dwa wieczory wcześniej zabawną pogawędkę, o której chcę Wam opowiedzieć. Zapytali mnie skąd jestem (to kolejne osoby, które podejrzewały, że z Francji. CZEMU??), więc opowiedziałam w dwóch słowach, skąd jestem i co tu robię. I że jestem tu z mężem, który właśnie tego samego wieczoru pracuje w barze. Pan popatrzył na mnie z przerażeniem w oczach i powiedział "Jesteś za młoda na małżeństwo";-) A ja na to "OK. Ile pan myśli, że mam lat?". Chwila zastanowienia... "Szesnaście?";-D No myślałam, że się posikam. Mówię mu "24", a on wytrzeszcza oczy i mówi "Niemożliwe!":-) Potem jeszcze raz się upewniał, takie to na nim wrażenie zrobiło. Powiedziałam im, że niespecjalnie mnie cieszy takie odmładzanie. A pani na to, że jak będę w jej wieku (na oko koło 50-tki), to mnie będzie cieszyć;-) Pewno miała rację:-p
Kończę i całusy ślę ze słonecznego dziś znów Scarborough.

niedziela, 27 stycznia 2008

Susan Nadgorliwa;-p

Siedzę ja sobie w naszym pokoiku, pachnącym pomarańczowo (olejek w kominku aromaterapeutycznym), za ścianą dudni muzyka od naszej sąsiadki, Emy (córki menedżerki), która też należy do staffu mieszkającego w hotelu:-p Zjadłam sobie smakowitą popołudniową przekąskę, złożoną z bułki z masłem oraz sałaty z oliwkami i pokruszonym owczo-kozim serem typu feta, i postanowiłam stuknąć znów parę słów.
Na przykład o tym, że pogoda dziś przewspaniała, wiosenna prawie. Gdy po południu wyszliśmy na spacerek na klif, nie mogliśmy się nacieszyć słońcem i bezchmurnym niebem (oraz brakiem wiatru, bo wczoraj i przedwczoraj wiało niemiłosiernie:-) Wracając wstąpiliśmy do Sainsbury'ego i nabyliśmy m.in. bułki, jogurt, moje ukochane ciastka figowe oraz duży zapas ulubionego napoju Konrada - Bitter Lemon (który to napój Sainsbury sprzedaje po jakiejś śmiesznej cenie). Teraz Konrad poszedł do pracy (dziś znów bar), a ja mam wolny wieczór:-) Jak miło. Może położę sobie na ryjku maseczkę lub zrobię coś równie relaksującego:-)
Ale najpierw jeszcze napiszę Wam o tytułowej nadgorliwej Susan, która szkoli się w naszej restauracji na tzw. superwizorkę, czyli na takiego "zastępczego Eddiego". Chodzi o to, że Eddie jest naszym bezpośrednim przełożonym i sprawdza (teoretycznie;-) czy wszystkie prace przed i po serwisie są wykonane porządnie. Jednak kiedy ma dzień wolny, nie ma komu tego robić i czasem ludziska odwalają fuszerę, że się tak kolokwialnie wyrażę:-p Kiedyś podobno była tzw. superwizorka, ale już jakiś czas temu odeszła, a teraz Eddiemu się przypomniało (a może głównej menedżerce hotelu, Ruth), że ktoś taki w zasadzie by nie zaszkodził. No i przyjęli dosłownie dwa dni temu niejaką Susan. Susan jest raczej w średnim wieku (no bo superwizorem może być osoba nieco bardziej doświadczona), jest bardzo niska, garbata, ma smutnawy wyraz twarzy i ogólnie raczej szpetna na oko. No, żeby być sprawiedliwym, to jest dość miła, nie żadna tam zołza, ale STRASZNIE się przejęła obowiązkami, jakie przedstawił jej Eddie (od razu podkreślam, że on się tymi samymi obowiązkami nie przejmuje nawet w połowie tak bardzo, w ogóle to jest bardzo leniwy:-p). Dosłownie chodzi po sali po tym, jak nakryjemy do następnego posiłku i sprawdza, czy na żadnym stole niczego nie brakuje. Sprawdza dokładnie, czy wszystkie zadania dodatkowe są wykonane starannie (np. umycie maszyny z sokiem, maszyny z kawą, porządek na podręcznym stoliku w przejściu przy kuchni, gdzie trzymamy pudełka z mini-dżemami, paczki serwetek, koszyki na bułki itp) Tu i ówdzie (głównie mam na myśli zakamarki, gdzie ostatnio pewnie było odkurzane parę miesięcy temu, a gdzie Eddie nawet nie zagląda) sama włazi i sprząta. Jakby robiła generalne porządki we własnym mieszkaniu:-p Konrad mówi, że jej przejdzie. Mogę tylko powiedzieć OBY;-)
Na dziś kończę, ściskam mocno z bezchmurnego dziś Scarborough:-)
KASIA

sobota, 26 stycznia 2008

Historyjki z życia wzięte:-)

Dziś opowiem kilka anegdot, takich trochę zabawnych historyjek z życia. Zdarzenia te miały miejsce naprawdę, podczas mojej nieobecności na blogu, z powodu ograniczonego dostępu do netu:-p
Pierwsza dotyczy alarmu pożarowego, który mieliśmy okazje przeżyć na własnej skórze w sklepie znanym jako Tesco;-p Otóż robimy my sobie spokojnie popołudniowe zakupy, pogoda na zewnątrz dość wredna, w Tesco ruch niezbyt duży. Stoimy właśnie przy półkach z jogurtami (to nasz stały punkt każdego pobytu w rzeczonym sklepie), aż tu nagle włącza się jakiś wyjec i wyje, bardzo głośno i nieprzyjemnie. Ponieważ jednak nie widać żadnego niebezpieczeństwa ani większego poruszenia, wybieramy sobie nasze jogurty dalej, podobnie jak inni klienci, rozglądając się jedynie z poirytowaniem, co też tak wyje. Nagle podchodzi do nas, zupełnie niespiesznie, przesympatyczny pan ze stoiska rybnego i spokojnym głosem, z uśmiechem na ustach, mówi "Byliby by państwo uprzejmi przerwać swoje zakupy i opuścić sklep? Mamy pożar.":-) No to udaliśmy się, bez paniki, wraz z innymi niepanikującymi klientami, do wyjścia ewakuacyjnego, zostawiając z żalem swoje zakupy przy mijanej kasie. Jednak ludzie zamiast odejść, zgromadzili się przy wyjściu i czekali na rozwój wypadków. Uczyniliśmy tak i my ("społeczny dowód słuszności";-), jak się okazało - prawidłowo. Nie minęło bowiem 5 minut, gdy panowie z obsługi zaprosili nas ponownie do środka, stwierdzając, iż był to fałszywy alarm (mają tam ostatnio ciągle jakieś remonty, może ktoś uszkodził czujnik?) Wróciliśmy więc do przerwanych zakupów, zgarniając po drodze z kasy swój koszyk. Za chwilę miły męski głos z głośników przeprosił nas uprzejmie za utrudnienia:-) Taką mieliśmy przygodę w Tesco:-)
Kolejna historyjka dotyczy dwójki gości, którą miałam okazję obsługiwać w ubiegłym tygodniu, praktycznie podczas każdego shiftu. Było to starsze małżeństwo. Dość zaniedbany dżentelmen z rozwianym włosem i zaawansowanym Parkinsonem, sądząc po mobilności jego dłoni oraz bardzo słabo poruszająca się dama, z burzą czarnych włosów, która praktycznie nigdy się nie uśmiechała. Ogólnie nie wydawali się specjalnie zadowoleni z pobytu ani w ogóle z życia (nawet inna uczestniczka tej samej wycieczki powiedziała mi po cichu, że tamta działa jej na nerwy, bo jest wiecznie niezadowolona). Ja jednak, na przekór odruchom, starałam się być dla nich uprzedzająco miła i uśmiechnięta. Podczas pierwszego obiadu dama zapytała mnie, czy jest coś z drobiem, bo ona innego mięsa nie może. Szczęśliwie było, następnego dnia też się coś znalazło. Jednak trzeciego dnia z menu wyraźnie wynikało, że nici z drobiu, nawet w przystawkach się go nie uświadczy. Poskarżyłam się więc Ianowi, który tego dnia urzędował w kuchni, że mam taka panią na swoim rewirze i że będzie niepocieszona, że nie ma dziś nic z drobiem. Właściwie tylko chciałam się pożalić. A Ian mówi "jutro jest indyk, mamy już gotowego na dole. Zapytaj ją przy przystawce, czy chce, mogę jej odgrzać porcję". Państwo Niezbyt-Zadowoleni siedzieli akurat w barze, więc - za radą Konrada - od razu do nich wyszłam, przysiadłam się do pani i wyłuszczyłam sprawę (ujmując to: "szef może specjalnie dla pani przygotować indyka, jeśli pani chce";-). Wyobraźcie sobie, że Pani Niezbyt-Zadowolona i Wiecznie-Smutna rozjaśniła się na twarzy i powiedziała, że byłoby cudownie. Pod koniec obiadu jeszcze raz się do mnie UŚMIECHNĘŁA, całkiem szczerze, i bardzo mi podziękowała. Podczas wyjazdu dostałam też banknot 5-funtowy, choć od nich nie akurat spodziewałam się napiwku, gdy ich zobaczyłam po raz pierwszy. Tak miło się ta historia skończyła:-)
Jeszcze jedna sympatyczna anegdota wiąże się z gośćmi z kolejnego turnusu, którzy zaledwie wczoraj wyjechali. Jeden ze stolików, dwie starsze pary, wyjątkowo sobie mnie upodobał, zagadując mnie na rozmaite tematy i nazywając Katarina (jeden pan niemal krzyczał rozradowany "Hello, Katarina", gdy tylko mnie widział:-p) We wtorek jedna z pań przy tym stoliku miała urodziny, w związku z tym Eddie przygotował na następny dzień dla niej małe ciasto czekoladowe. Konrad (o którym już zdążyli się dowiedzieć, że jest moim mężem) miał im je wydać podczas herbatek, ja tego dnia miałam wolne. No i wyleguję ja się, rozkoszując się wolnym popołudniem, a tu wraca Konrad, niosąc talerz z dwoma kawałkami owego czekoladowego "tortu". Zostaliśmy poczęstowani, ot tak, choć torcik wcale nie był duży. Zrobiło mi się TAK MIŁO:-) Dla takich momentów warto chyba znosić wszelkie niedogodności tej pracy:-p
Rozpisałam się dziś zdrowo i gratuluję każdemu, kto dotarł do końca tego posta.
Ściskam wszystkich serdecznie i do następnego:-***

piątek, 25 stycznia 2008

Wreszcie mamy internet:-)

Dziś tylko informuję, że wreszcie mamy stały dostęp do internetu:-) Więcej napiszę innym razem, bo za parę minut zaczynam się szykować do roboty. Muszę poprasować ciuchy, umyć włosy itp.
Mam nadzieję, że teraz uda mi się nieco częściej tu zaglądać.
Dodałam troszkę nowych fotek na Picasę. Zapraszam.
Pozdrowienia serdeczne!!!

czwartek, 17 stycznia 2008

W suterenie:-)

Dzis krotko bedzie i bez polskich znakow, bo komputery w bibliotece nie potrafia ich odczytac i stawiaja w zamian jakies "krzaczki" ;-pSiedze sobie w naszym nowym lokum, downstairs, gdzie na razie nie mamy internetu i robie dla Was krociutka notke, zebyscie nie mysleli, ze przepadlam bez wiesci, czy cos w tym rodzaju:-p
Przeprowadzilismy sie tutaj trzy czy cztery dni temu. Musze powiedziec, ze choc pokoj ma o wiele gorszy standard, niz ten, w ktorym mieszkalismy do tej pory (jest po prostu bardzo zaniedbany), i tak jestesmy nim zachwyceni:-) Czujemy sie po prostu "u siebie", bo mamy wiecej swobody (np. mamy lodowke, wiec mozemy kupowac zarcie "na zas", oraz wneke ze zlewem z ociekaczem, wiec wreszcie mozemy myc naczynia w ludzkich warunkach i odstawiac je do wyschniecia:-) Sam pokoj jest niby niewiele wiekszy, ale jednak jest w nim znacznie przestronniej. Lozko jest wygodne, cisnienie wody w prysznicu lepsze (I don't know why), kazde z nas ma swoje biurko, a szafa jest troszke wieksza niz na gorze, wiec bez trudu miesci sie w niej nasz zastep bialych koszul:-) No i do roboty blizej. Teraz po pracy, gdy czasem juz nie czuje sie nog, zamiast wspinac sie na 3 pietro, szybciutko zbiegamy jedno pietro w dol:-) Mamy tez blizej do pralki, bo znajduje sie ona wlasnie w korytarzu "staffowym" i mamy ja tuz za rogiem:-) Tak ze naprawde jest spoko, absolutnie nie mozemy narzekac:-) Oczywscie jest kilka wad, np. to, ze jest tu przez caly dzien ciemno (bo to suterena, za oknem sa krzaczory:-p) albo slady plam z grzyba tu i owdzie (osobiscie je szorowalam specjalnym odgrzybiajacym srodkiem, ale nie wszystko udalo sie usunac), bo remont to tu chyba byl z 15 lat temu. Ale mimo to oboje uwazamy, ze jest naprawde swietnie i cieszymy sie, ze nas tu przeniesli:-) Obfotografowalam juz wszystko, ale nie bardzo mam ochote spedzic w bibliotece 1,5 godziny, wysylajac kilkanascie zdjec na Picase, wiec zamieszcze je, jak juz bedziemy miec wlasny internet (pewnie za ok. tydzien).
Poza tym wszystko w porzadku (moze poza pogoda - od kilku dni pada i podobno nie zamierza przestac:-p) Pracy jest sporo, pracuje juz w sumie na pelnym etacie, czyli prawie codziennie po dwie zmiany. No i fajno, bo za zeszly tydzien, gdy przepracowalam 29 godzin, zarobilam ponad 100 funtow (juz po odliczeniu podatku), wiec calkiem sympatycznie:-) Ucze sie tu bardziej doceniac drobne przyjemnosci, jak goracy prysznic, herbata po pracy, czy mozliwosc pospania do 9,00 (jak mam sniadanie, wstaje ok.6,30) Gdy sie glownie leniuchuje (bedac np. studentem V roku) takie rzeczy wydaja sie byc naturalna (a przez to rzadko doceniana) czescia zycia. Teraz luksus spania do momentu, w ktorym na dworze nie jest juz ciemno, zdarza mi sie na tyle rzadko, ze gdy juz sie trafi okazja, naprawde sie tym rozkoszuje i doceniam kazda taka mozliwosc:-) Wszyscy, ktorzy mowili mi, ze taki wyjazd zmienia spojrzenie na wiele spraw, nie mylili sie... Na szczescie w wiekszosci sa to zmiany na lepsze:-)
Koncze te krotka notke, mysle, ze niedlugo bedziemy sie zbierac do biblioteki.Pozdrawiam wszystkich cieplo i obiecuje, ze juz niedlugo postaram sie napisac cos znowu. Pamietam i mysle o Was caly czas.

środa, 9 stycznia 2008

A co nam się nie podoba?...

Ja tak ciągle o tym, jak tu jest fajnie i że wszystko u nas gra, i w ogóle...
A przecież czasem jest całkiem niefajnie, są sprawy, które nas wkurzają, dołują, drażnią. Dziś o nich, żeby nie było za słodko, bo od nadmiaru słodyczy każdego w końcu zemdli:-p

Pierwsza rzecz, to zasadniczy minus mieszkania z hotelu, o którym dziś przekonaliśmy się na własnej skórze. Ponieważ mieszkamy najbliżej (większość pracowników mieszka poza hotelem oczywiście), do nas dzwoni się z recepcji, gdy nagle jest pracownik potrzebny, bo np.w ostatniej chwili ktoś odwołał swoją zmianę na restauracji:-p Tak było dzisiaj. Rano oboje mieliśmy wolne, więc budzik nastawiliśmy na 9,00. Niestety o 7,30 zadzwonił telefon, że jedna z kelnerek nie przyszła i potrzeba zastępstwa:-/ Jako że ja mam przez najbliższe 4 dni śniadania, a Konrad nie, to on poszedł na dół, niemalże prosto z łóżka, rozespany... Mam nadzieję, że takie akcje nie będą się powtarzać zbyt często:-p

Głupie podwójne kurki z wodą przy umywalkach. Jezusicku! Jak się ciężko pod tym ręce myje, nie mówiąc o zmywaniu. Zwłaszcza, że w zimnym kranie woda zwykle ma taką temperaturę, jakby ją ciągnęli spod lodu, a z kolei wodą z gorącego kranu można by zaparzać herbatę, bez gotowania jej... Masakra. Nie policzę, ile razy poparzyłam sobie ręce:-/

Wiatr:-p Prawie ciągle tu wieje, co bywa zwyczajnie męczące. To tyle o wietrze;-)

Ogrzewanie włączają i wyłączają cyklicznie. Na pewno jest włączone rano i wieczorem, ale wydaje mi się, że na noc wyłączają. Wnioskuję o tym z faktu, że zwykle aby móc zasnąć nie mając gęsiej skórki, muszę się przykryć kocem, narzutą i jeszcze jednym kocem:-/ Na szczęście wymienione warstwy już wystarczają;-)

Zmieniające się (na gorsze!) wytyczne menagerki hotelu co do wystroju restauracji i obsługi gości. Kiedy przyjechaliśmy, serwetki wtykało się w kieliszki, nie wymagało to specjalnego zachodu. Teraz już jest nowy trend i musimy je stawiać pośrodku nakrycia, pozaginane w fikuśne harmonijki. Oczywiście do nas należy ich składanie, które jest bardziej czaso- i pracochłonne, a umówione godziny pracy nie zmieniły się przecież ze względu na serwetki. A ponieważ płacą nam tu nie za przepracowany czas, ale za ustalony czas zmiany (3 godziny), jak się nie wyrobisz - twoja strata. Tak więc każde udziwnienie, które wymaga od nas więcej pracy, nie jest tym, co lubimy najbardziej:-p

Szmatki do ścierania stolików, które - gdy nie są aktualnie używane - moczą się w wiadrze z wodą i chlorem. Nie dość, że niszczy to skórę na rękach (wysusza), to jeszcze łapy potem śmierdzą chlorem przez godzinę:-/ BLE.

W sklepach papierniczych oraz z kartkami pocztowymi (a są tu specjalne sklepy właśnie z rozmaitymi kartkami) ciężko uświadczyć normalnego papieru listowego. Udało mi się dziś w końcu kupić, po 3 dniach poszukiwań, ładny kremowy papier do drukarki, który ma mniej-więcej taką grubość o jaką mi chodziło. Normalny blok listowy z ŁADNYM i nie za cienkim papierem to rzadki okaz (na poczcie można dostać taki klasyczny blok listowy, z liniowanym papierem, ale strasznie cienkim). Za to kartki mają, dziwolągi, na każdą okazję, jaką sobie wymyślicie (no, sorry, chyba z okazji pogrzebu nie widziałam:-p) Z okazji każdych kolejnych urodzin (ze stosowna liczbą wydrukowaną ozdobnie), z okazji zaręczyn, ślubu, urodzenia potomka, zdania egzaminu, udanej imprezy, dla "najwspanialszego" lub "ukochanego"... dowolnego członka rodziny (są wersje dla mamy, taty, siostry, brata, żony, męża, córki, syna, dziadka, babci...) Istne wariactwo!!! A ładnego, ale całkiem normalnego, prostego papieru listowego - niet:-/

No i niezmiernie uciążliwy jest fakt, że nie mamy u nas, na górze (3 piętro), internetu i aby wysłać maila czy cokolwiek innego zrobić, musimy schodzić do piwnicy, gdzie net ma zasięg. No ale szczęśliwie to już całkiem niedługo się zmieni, bo prawdopodobnie pod koniec tygodnia przeprowadzamy się "downstairs" (Paweł z Olgą wracają do Rosji, szkoda trochę...) i będziemy mieć swój internet, całkiem pod ręką:-)))

Tym optymistycznym akcentem kończę ten, trochę marudny, wpis. Zapewniam, że tak czy owak żyje nam się tu nie najgorzej i nie tracimy poczucia humoru (może nawet coraz więcej go zyskujemy?...;-)
Pozdrawiam ciepło!!!

poniedziałek, 7 stycznia 2008

O pierdołach.

Witam serdecznie:-)
Dziś będę pisać o pierdołach, bo w zasadzie nic nowego/ciekawego się nie dzieje. Kończy nam się wolne. Konrad już dziś został poproszony o stawienie się w barze, gdzie Paweł będzie go przyuczał na barmana;-) Ja jutro i pojutrze mam "herbatki", od czwartku już normalna praca "na restauracji", Konrad w tym tygodniu głównie w barze...
Dziś poniedziałek, mijają 4 tygodnie od dnia, w którym tu przyjechaliśmy. Prawie miesiąc. Dacie wiarę??? Nie wiem, kiedy to zleciało, ale cieszę się, bo im szybciej czas tu płynie, tym szybciej z powrotem będziemy w Polsce. Nie żeby tu było źle, ale moje życie bez rodziny i przyjaciół na wyciągnięcie ręki nie miałoby sensu. Tutaj, "na obczyźnie", można wytrzymać dzięki internetowi, telefonom kilka miesięcy bez spotkania z bliskimi. Ale żyć na stałe tak daleko od "korzeni"... To chyba nie dla mnie. No, zupełnie inaczej byłoby, gdybym rodzinę i przyjaciół miała tu, w Scarborough. Wtedy mogłabym się tu osiedlić... No ale to jest kwestia nie podlegająca w ogóle dyskusji pt."czy to możliwe?"... Tak więc cieszę się, że czas szybko nam płynie i czekam z niecierpliwością na wizytę, a jeszcze lepiej - na stały powrót do Polski.
Po raz pierwszy dziś osobiście wysyłałam list na poczcie. Jest to znacznie przyjemniejsze niż w Polsce, ponieważ list zostawia się w okienku u pani i ona nakleja wszystko co trzeba. W Polsce strasznie mierzi mnie, gdy widzę jak pani urzędniczka podsuwa do mnie znaczek, klejem w dół, a ja muszę go polizać (bakterie z lady, mniam-mniam:-/) bo gąbeczki, które powinny być nasączone wodą, na ogół są suche. Tutaj kładzie się list na wadze, pani mówi, ile trzeba zapłacić (zwykły cienki list w standardowej kopercie - 48 pensów), płacisz, podajesz list do okienka i już:-) Podoba mi się:-)
Na Picasie zamieszczam kilka zdjęć kotka (czy raczej kotki - przynajmniej na moje oko), który systematycznie "podwala się" do ludzi odwiedzających Tesco. Przybiega niemal natychmiast na wołanie "kici-kici", łasi się zupełnie jak oswojona i w ogóle jest cudna. Zadbana, tłuściutka... Albo ktoś ją z domu wypuszcza, żeby się szwendała, albo jest rozpieszczoną bezpańską kicią. Olga mówiła, że to całkiem prawdopodobne, bo tutaj zupełnie inaczej traktuje się takie zwierzęta, niż to się zdarza w Polsce. Przede wszystkim bezpańskich kotów czy psów jest bardzo mało. A jak już się jakiś gdzieś przybłąka, to ma bardzo dobrze, wszyscy dbają, dokarmiają i nikomu raczej to nie przeszkadza:-) Aha, kup na chodnikach też tu prawie nie widać, a to dlatego, że wszędzie są tabliczki, mówiące wyraźnie o tym, że za nie sprzątnięcie po psie grozi grzywna do 1000 funtów. Ludzie chyba tym się przejmują, bo naprawdę psie niespodzianki na chodnikach należą do rzadkości.
To tyle chyba tych pierdółek, tak żebyście wiedzieli, że nadal żyję i nadal mam się dosyć dobrze;-p
Pozdrawiam gorąco ze Scarborough, dziś chłodnego, ale bezchmurnego:-)

czwartek, 3 stycznia 2008

Kilka drobiazgów.

Dzisiaj napisze Wam bez polskich znakow, bo z innego komputera, kilka spostrzezen, ciekawostek, o ktorych wczesniej zapomnialam albo ktore dopiero odkrylam.
Po pierwsze chce sie troche pochwalic. Mianowicie pozyczylam sobie z biblioteki wczoraj ksiazke o strachu zwiazanym z lataniem samolotem, oczywiscie po angielsku. Jest to niewielka ksiazeczka, napisana dosc duzym drukiem, ale i tak to, ze od wczoraj przeczytalam ok.100 stron zadziwilo mnie sama. Naturalnie nie rozumiem wszystkiego, czasem cale zdania musze czytac po trzy razy, zeby wylapac sens. Generalnie jednak rozumiem co czytam i sprawia mi to wielka frajde. Nie myslalam, ze tak dobrze poradze sobie z czytaniem po angielsku. Wczoraj rowniez kupilam za 2 funty (wyprzedaz calej zawartosci ksiegarni przed jej likwidacja, kazda ksiazka po 2£) bardzo ladnie wydana ksiazke o pt."Stressbusting book", o aromaterapii, masazu, podstawach jogi, tai-chi i medytacji. Na razie przeczytalam pierwsze 20 stron z rozdzialu o aromaterapii i bardzo mi sie podoba:-)
Druga ciekawostka to to, ze odkrywamy tu coraz wiecej pysznych rzeczy, z tym, ze ciagle sa to glownie slodycze;-p Dla przykladu powiem, ze wlasnie zjadlam zakupione w Tesco ciacho "Danish cinnamon whirl". To taka zakrecona w slimaka, plaska jakby buleczka z francuskiego (polfrancuskiego?) ciasta, z cynamonowym nadzieniem i lukrem. PYSZOTA!!! Smakolyki z cynamonem niektore lubie, niektore nie. Ten stanie sie jednym z moich ulubionych;-)
I jeszcze chcialam Wam napisac o Argosie. Jest to bardzo dziwny sklep, chyba nie spotkalam czegos takiego w Polsce. W Anglii jest dosc popularny, w samym Scarborough sa minimum dwa. Sam sklep ma niewielka powierzchnie. Sa dwie lady oraz kilka stanowisk, jakby stolikow, przy ktorych sie stoi, a na nich leza przymocowane grubasne katalogi, gdzie wszelakie produkty maja podane ceny i swoje numery. Na specjalnym urzadzonku przy kazdym stanowisku mozna sprawdzic dostepnosc danego produktu w magazynie. Jesli maja go na skladzie, drukuje sie specjalna karteczke, podchodzi do lady, placi sie, a za kilka chwil odbiera sie zamowiony produkt. W sklepie tym mozna kupic rzeczy takie jak: bizuteria, zegarki, meble (pakowane w plaskie pudelka, jak w Ikei), sprzety do domu (zelazka, garnki, suszarki do wlosow, tostery, lustra...), zabawki, upominki, narzedzia, artykuly papiernicze, drukarki, telefony, sprzet sportowy, muzyczny... Doslownie prawie wszystko:-p Tam kupilismy sobie zelazko i sluchawki z mikrofonem do komputera:-)
No, to chyba tyle na dzis. Buziale dla wszystkich czytajacych:-)