poniedziałek, 31 marca 2008

Cafe Heart.

Dzisiejszy dzień był po prostu bajeczny:-)
Nie dość, że obojgu nam trafił się on cały wolny (wspólnego dnia wolnego nie mieliśmy już od tygodni), to jeszcze pogoda zrobiła się naprawdę wiosenna. Od rana przecudne słońce, ciepło na tyle, że pół dnia łaziłam w wiosennej kurtce i wcale nie było mi chłodno (a ci co mnie znają, wiedzą, jak potwornym zmarzluchem jestem:-p) Ba, wspinając się pod górę, musiałam się rozdziać z kurtałki, bo bym się chyba rozpuściła:-)
Spacer zaczęliśmy jak zawsze od plaży, nie mając sprecyzowanych planów co zrobimy dalej. Na plaży... plażowanie (!) My wprawdzie "tylko" w kurtkach wiosennych, ale tubylcy w najlepsze wylegiwali się na kocykach i boso biegali po piasku, grając we frisbee. Cóż, przyzwyczajeni:-p
Gdy tak sobie podziwialiśmy plażowiczów, wzrok nasz padł na wzgórze z zamkiem na szczycie, które już dawno planowaliśmy zdobyć, jednak jak dotąd nie było odpowiedniej pogody i/lub czasu. Ponieważ dzisiaj obie okoliczności zostały spełnione (czasu i pięknej pogody mieliśmy pod dostatkiem), Konrad zdecydował, że się wspinamy. Jak zarządził małżonek, tak zrobiliśmy:-) Wycieczka okazała się mało męcząca (wzgórze z dołu wydaje się znacznie większe:-p), jednak podczas wchodzenia pod górę, gdy słońce przygrzało, pozbyłam się kurtki, a Konrad pozostał tylko w T-shircie. Poubieraliśmy się z powrotem, gdy dotarliśmy na wystawiony na morski wiatr kawałek przestrzeni, z którego widać jednocześnie oba klify-na jedną stronę "nasz" Południowy, a na drugą-Północny:-)
Zamku nie zwiedziliśmy, bowiem doniesiono nam, że nie ma tam nic ciekawego, a za wejście trzeba zabulić od osoby 4,50.
Z zamku udaliśmy się do miasta, gdzie postanowiliśmy zabulić więcej niż 4,50 od osoby... w kawiarni, którą pokazała nam Olga (Olguś, dzięki Ci za to stokrotne!!!), mianowicie w ukrytym w bocznej, dość obskurnej uliczce Cafe Heart. Jest to przytulna kawiarenka "z duszą", gdzie można zjeść śniadanie, lunch, wypić świeżo wyciskane soki lub pyszną kawę. Prowadzi ją przesympatyczny facet w średnim wieku, który najwyraźniej kocha to co robi. On lub ktoś inny z obsługi (nam się dziś trafił chłopak w bojówkach, z tatuażem) przysiada się do stolika gości i rozpytuje, na co mamy ochotę (jedzenie, picie, coś chłodnego, a może na rozgrzanie?), doradza, opowiada jak co jest zrobione:-) Konrad wziął ciabattę z grillowanymi warzywami i mozarellą, a ja z tuńczykiem (na "podkładce" z musztardy dijon) i kawałkami skórki cytryny i limonki. Oczywiście podają to na ciepło, prosto z grilla (i to naprawdę z grilla, nie z żadnej mikrofali, widać wszystko co robią). Szczerze mówiąc, była to chyba najpyszniejsza rzecz (nie na słodko), jaką tu jadłam, warta swojej-wcale nie tak małej-ceny (4,95 za sztukę bodajże). Ale to jeszcze nie koniec rozkoszy. Do picia wzięliśmy świeżo wyciskane soki: Konrad z jabłka, kiwi, selera naciowego i gruszki, a ja pomarańczowy. "Wyciskany na moich oczach" to mało powiedziane... Kawiarnia sąsiaduje z tzw. marketem (gdzie na dole sprzedają owoce i warzywa) i gdy zamówiłam sok... "nasz" kelner wyskoczył vis a vis i przyniósł kilka świeżych pomarańczy (!!!). Widziałam też jak śmieszna maszyna przerabia je na sok (bez dużej ilości grubych "farfocli", co mnie dodatkowo uszczęśliwiło:-) Potem zamówiłam jeszcze jeden sok, bo Konrad miał jeszcze dużo swojego, i gdy tak siedzieliśmy nad naszymi sokami, pan właściciel nieoczekiwanie postawił przed nami dwie malutkie filiżaneczki czekolady na gorąco (na koszt firmy:-) Zanim wyszliśmy, zapytano nas też, czy nam smakowało:-) Wytoczyliśmy się dosłownie, najedzeni jak rzadko, w pełni ukontentowani posiłkiem (co nam się tu rzadko zdarza:-p) Zostawiliśmy tam chyba z 15 funtów, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że chwile tam spędzone (towarzyszyła nam m.in. bardzo przyjemna muzyczka, jazz jakiś) i smaki, jakie nam zaproponowano ZDECYDOWANIE BYŁY TEGO WARTE:-)
Tak że jakbyście kiedyś trafili do Scarborough, koniecznie znajdźcie Cafe Heart (tuż obok Market Hallu:-) i zostawcie tam parę funtów, chociaż na kawkę. Nie będziecie żałować, mogę Wam to obiecać:-)
A teraz dochodzi 18.00, koniec wolnego dnia więc jeszcze daleki. Umykam się więc dalej lenić i zbierać siły na kolejne trzy pracowite dni (a w piątek popołudnie znów mam wolne:-)
Uściski wiosenne dla "czytaczy":-*
PS. Zapraszam do obejrzenia zdjęć z wyprawy na wzgórze (z Cafe Heart nie mam zdjęć, może następnym razem):

piątek, 21 marca 2008

Pierdółki:-)

Hej kochani:-)
Piszę parę słów, żebyście wiedzieli, że jeszcze tu jestem i żyję, choć-szczerze mówiąc-czasu mogłabym mieć więcej;-) Bardzo dużo ostatnio oboje pracowaliśmy, bo są niedobory staffu. Pan Taushan nie zabawił u nas długo, już po pierwszym tygodniu wziął i sobie zrezygnował, zostawiając nas z poważnym deficytem siły roboczej. Normalnie obowiązuje nas tygodniowe wypowiedzenie, ale on jeszcze nie miał umowy podpisanej, więc sobie poszedł ot tak, z dnia na dzień... Jodie kończy właśnie trzytygodniowy urlop, na wakacje do Hiszpanii pojechała też Alex (tu sprostowanie na jej temat: w jednym z pierwszych postów napisałam, że jest koło 30-tki, nie wiem czemu! Alex ma 22 lub 23 lata:-) Tak więc przez ostatnie trzy tygodnie harowaliśmy dziko, do wczoraj miałam 16 śniadań pod rząd:-/ Wczoraj dopiero wreszcie się wyspałam:-) Do tego od trzech dni robimy śniadania (na szczęście obiady nie!) tylko w 4 osoby, co przy ponad stu gościach jest niezłym wyczynem. Na jednego kelnera/kelnerkę przypada wówczas ok.28 osób:-/ Ale dajemy radę:-)
Dziś rano na początku pomagałam Susan-Nadgorliwej, która jakoś kiepsko radzi sobie z obsługą jeśli chodzi o szybkość. Moja stacja zeszła się później, obsługiwałam więc potem własnych gości oraz pół kolejnej stacji, w związku z wspomnianym deficytem staffu:-p Koniec końców obsłużyłam dziś w sumie chyba ze 40 osób. Dawniej powiedziałabym, że to absolutnie niemożliwe, a teraz nawet nie jestem jakoś strasznie zmęczona:-) Tylko napiwki cieniutkie po tym tygodniu... Cóż, raz jest lepiej, raz jest gorzej, widocznie nie spodobałam się tym ludziom aż tak bardzo. Albo skąpi się trafili;-)
Co by tu jeszcze?... Pogoda taka sobie, dziś rano nawet śnieg popadywał, teraz już nie, nawet trochę słonko wychodzi od czasu do czasu. Ale i tak jest mało wiosennie, czekamy z utęsknieniem na prawdziwą wiosnę.
Wszystko toczy się wciąż tym samym rytmem. Poranne wstawanie, obsługa śniadania, własne śniadanie, jakieś sprzątanie (niedawno właśnie pranie wstawiłam) czy zakupy, drzemka, obsługa kolacji, własna kolacja i lulu;-p Kiedy trafia nam się więcej wolnego, zwiedzamy sobie okolicę, czytamy lub oglądamy kreskówki na kompie:-) Czyli nic szczególnego:-)
Tęsknimy do Polski, ale nie wiem kiedy (i czy w ogóle) uda nam się zawitać na jakiś mały urlop. Mam pewne obawy, że jak już wyląduję w Polsce, nikt mnie nie zmusi, żeby tutaj wrócić. Naprawdę bardzo tęsknię za krajem, za ludźmi i już jestem pewna, że nie umiałabym żyć na emigracji (choć kiedyś mi się wydawało, że owszem...)
Aha, jeszcze napiszę, że mieliśmy przedwczoraj "ocenę pracowników", Eddie wypełniał takie śmieszne formularze na temat naszych postępów, jakości pracy, kontaktów z resztą pracowników itp. Przy punkcie dotyczącym wyglądu i kwestii "technicznych" że tak powiem, Eddie popatrzył na mnie, po czym powiedział "Dobrze wyglądasz. Zawsze jesteś czysta, zawsze jesteś punktualna" i wpisał w rubryczkę "excellent":-) No to się pochwaliłam znowu;-)
No, kończę na dzisiaj.
Jeszcze tylko z okazji Wielkanocy (czy Wielkiejnocy? jak się mówi?) składam wszystkim życzenia wszystkiego NAJ. Zdrowia, pogody ducha, spełnienia marzeń, udanych i spokojnych świąt z Dyngusem mokrym tak, jak lubicie (ja na przykład w ogóle nie lubię jak jest mokry:-)
BUZIALE!!!

środa, 12 marca 2008

The more you learn, the more you earn???

Reklama społeczna o tak idiotycznej dla mnie treści leci systematycznie w tutejszym radiu. Jeśli tylko pracuję i radio w restauracji jest włączone, to mam gwarancję, że usłyszę ją kilka razy. Strasznie denerwującym, szczebioczącym głosikiem jakaś pani zapewnia nas, przytaczając jakieś statystyki, że podnoszenie swoich kwalifikacji prowadzi niechybnie do zwiększenia zarobków. Że warto zainwestować czas i pieniądze, bo dzięki temu za ileś tam lat będziesz zarabiać ileś tam więcej... Reklama kończy się właśnie hasłem z tytułu tego posta, które można przetłumaczyć "Im więcej się uczysz, tym więcej zarabiasz". Za każdym razem jak to słyszę, śmiech pusty mnie ogarnia i mam ochotę rozwalić głośnik w drobny mak... A dlaczego? A bo wzbudza to moją frustrację, na codzień ukrytą. Zarabiam dokładnie tyle samo, co siedemnastoletnia Shauna, która rzuciła szkołę średnią, żeby iść do roboty. Co za ironia - Shauna rodziła się mniej więcej w czasie, gdy ja zaczynałam swoją edukację, a czytać umiałam już od dawna:-p Jakie to życie dziwne...
Pozdrawiam wszystkich, troszkę dziś zła;-p

poniedziałek, 10 marca 2008

Taushan i Ian.

Taushan (czyta się to mniej-więcej "Tuszan") to imię rodem ze Sri Lanki. Mamy nowego kolegę-kelnera, pochodzącego właśnie stamtąd. Jest to pokaźnych rozmiarów Murzyn, student chyba, pracuje z nami od dwóch dni, na razie się pilnie uczy wszystkiego, jak my na początku. Piszę to po to, by zaznaczyć, że znów bardziej wielonarodowościowo się zrobiło;-p Trójka Polaków, Sri Lańczyk (czy tak się mówi?;-p) oraz dwóch Portugalczyków z pochodzenia, no i reszta to Brytyjczycy (wyłączając Iana-kucharza, który jest Irlandczykiem, bardzo przywiązanym do swoich korzeni:-)
A jeśli już jesteśmy przy Ianie-jest on chyba jedyną osobą, za którą będę autentycznie tęsknić, jak stąd wyjedziemy. Innych członków obsługi lubię bardziej lub mniej, ale Iana szczerze uwielbiam. Nie wiem czy pisałam o nim wcześniej. Jest to Irlandczyk z krwi i kości, przynajmniej zgodnie z moimi wyobrażeniami;-) Człowiek jest to już w wieku starszo-średnim, tzn. dobiega sześćdziesiątki. Ma ośmioro dzieci bodajże, trójka jeszcze z nim mieszka. Na moje oko jest znakomitym kucharzem, o ogromnej wiedzy, nie tylko z dziedziny kucharzenia, jednak tak nie cierpi pracy tutaj i Anglików, że posiłki ustalone w menu przygotowuje "na odwal się", z prawdziwą niechęcią, którą podkreśla udawanym spluwaniem;-p Jednak czasem opowiada nam takie cuda o gotowaniu, o potrawach, które lubi i robi np. swoim dzieciom, że aż ślinka leci:-) Nas również traktuje trochę jak swoje dzieci, zawsze dowcipkuje z nami, zawsze pomoże i nigdy nie jest w złym humorze, a przynajmniej nie okazuje tego, w przeciwieństwie do drugiego, humorzastego, kucharza-Shauna. I w jakiś sposób już po tych trzech miesiącach pamięta mniej-więcej, co lubimy jeść, a czego nie:-) Konrad mówi, że to dlatego, że podobno ma bardzo grymaśne dzieciaki i przygotowuje im trzy różne obiady, bo każdy nie lubi czegoś innego:-) Naprawdę bardzo go lubię. Tatusiu, jeśli to czytasz - jestem pewna, że też byś go polubił:-)

A tak w ogóle to żyję i nawet mam się w miarę dobrze. Brak czasu oraz zmęczenie nie pozwalały mi przez ostatni tydzień nic napisać, ale wiedzcie, że zawsze o Was pamiętam i bardzo tęsknię za wszystkimi znajomymi mówiącymi po polsku;-)
Pozdrawiam ciepło z, deszczowego dziś, Scarborough!

niedziela, 2 marca 2008

Dwie imprezki, tragus i dziwne dzieci.

Miniony tydzień był bardzo pracowity, co oczywiście opłaciło się finansowo, ale z wielką ulgą przyjęłam wolny weekend (który, nawiasem mówiąc, właśnie dobiega końca:-/), bo już byłam naprawdę na ostatnich nogach. Tydzień ten obfitował w wydarzenia, z których najistotniejsze były dwa spotkania towarzyskie:-)
W piątek wieczorem zaproszeni zostaliśmy na tzw. "domówkę" do znajomego Olgi, Polaka zresztą, który mieszka dosłownie na sąsiedniej przecznicy, więc mieliśmy baaardzo blisko:-) Do malutkiego mieszkanka zwaliła się wielonarodowościowa ekipa, w liczbie osób około dwunastu czy piętnastu. Polacy (w tym przyjaciel Olgi i Konrada jeszcze ze stypendium w Moskwie, przepięknie grający na gitarze:-), Wietnamczyk oraz dwóch Łotyszy, w tym jeden o rosyjskich korzeniach;-) Była wódka, której nie piłam, małże, których nie jadłam i bagietka, której kawałki osobiście pieczołowicie smarowałam masłem, gdyż gospodarz, Paweł, uznał, że najlepiej się do tego nadaję ze względu na małe stopy (co za bzdura;-), które pozwolą mi wygodnie stanąć przy kuchennym blacie:-p Była ładna muzyka, śpiewy przy gitarze i ogólnie było bardzo wesoło. Ogromnie się cieszę, że poznałam takich ludzi, barwnych, oryginalnych i naprawdę przesympatycznych:-)
Wczoraj zaś towarzyszyliśmy w pubie córce naszej menedżerki, obchodzącej 20-te urodziny. Towarzystwo "hotelowe" jej nie dopisało, bo chyba wszyscy mieli tzw. "zejście" po weselu naszego szefa kuchni, które odbyło się dnia poprzedniego;-p Przybył tylko zastępca menedżera Russell, wraz z narzeczoną (recepcjonistką) Natalie. No i my:-) Ulice Scarborough w sobotę o godzinie 23-ej są zapełnione młodymi kobietami, w znakomitej większości pokaźnych rozmiarów, poubieranymi w króciutkie błyszczące sukienunie, z krótkimi rękawkami albo i bez rękawów oraz pantofelki na obcasach lub japonki (!!!). Przypominam, że mamy przełom lutego i marca, zresztą w sylwestra (czyli pod koniec grudnia) widzieliśmy dokładnie takie same. Cóż, ja przemieszczałam się po mieście w dżinsach, swetrze, szaliku i kurtce zimowej, i wcale mi nie było za gorąco. Ale te dziewuchy tutaj po prostu taki mają styl i zrobią wszystko, żeby na siebie zwracać uwagę płci przeciwnej. Generalnie większość z nich wygląda (zarówno moim zdaniem jak i Konrada) odrażająco, ale widocznie tutejsze chłopaki mają trochę inny gust;-p
Teraz dziwne słowo z tytułu posta, czyli tragus. Tragus to nazwa tej malutkiej wystającej chrząstki na granicy ucha i policzka, o której przekłuciu marzę od kilku lat. Ponieważ wreszcie mam trochę kasy, a także przeprowadziłam rekonesans i upatrzyłam już sobie sprawdzone studio tatuażu i piercingu, prawdopodobnie zafunduję sobie taką pamiątkę z pobytu na Wyspach. Jestem wręcz opętana tą myślą i zdeterminowana, by to zrobić. Gdy już wrócimy do kraju, mała ozdoba w tym nietypowym miejscu będzie mi przypominać, że odważyłam się tutaj przyjechać, choć pół roku temu, gdyby mi ktoś powiedział, że tak się stanie, popukałabym się w głowę i odesłała go do psychiatry;-p
Co do dziwnych dzieci, to zaobserwowaliśmy tu ciekawe (dość niepokojące) zjawisko. Mianowicie ciężko dopatrzeć się na ulicach normalnych dzieci, w wieku powiedzmy od 7 do 12 lat, które wyglądałyby na swój wiek. Są tu niemowlęta i nastolatki, jak mówi Konrad. Tzn. dzieci bardzo długo wożone są w wózkach, niejednokrotnie zdarzyło nam się obserwować, a nawet mieć w hotelu, dzieciaka na oko mniej-więcej czteroletniego, wożonego w wózku (!) Z drugiej strony pełno widać w mieście dziewczynek 8-10-letnich, poubieranych jak nastolatki, umalowanych nawet. Horror, nie uważacie?
O rety, ale się rozpisałam dziś!
Kończę i ściskam ciepło!!!
Do następnego:-)