poniedziałek, 28 stycznia 2008

Za młoda na małżeństwo;-)

Heja!
Jestem po porannej zmianie, dziś już mam spokój:-)
Popijam herbatkę i marzę o łóżku, bom niewyspana okrutnie, ale najpierw załatwimy zakupy. Pójdziemy jak Konrad zje śniadanie (dopiero wstał:-p)
Dziś był wyjazd i zgarnęłam ponad 25 funtów napiwku. Nie jest to szczególnie dużo, wiem, że w lepszych okresach zdarzają się napiwki i po 60 funtów, a nawet więcej, ale to mnie satysfakcjonuje na tym etapie;-) W końcu wciąż jestem początkująca. Poza tym... Cóż, kasa jest dla nas ważna, ale prawdziwym dowodem uznania są dla mnie słowa, jakie dziś znów usłyszałam: "Dziękujemy za wszystko, co dla nas zrobiłaś" oraz "Wszystkiego najlepszego na dalszej drodze tutaj":-)
A swoją drogą z państwem od tego ostatniego miłego zdania nawiązałam dwa wieczory wcześniej zabawną pogawędkę, o której chcę Wam opowiedzieć. Zapytali mnie skąd jestem (to kolejne osoby, które podejrzewały, że z Francji. CZEMU??), więc opowiedziałam w dwóch słowach, skąd jestem i co tu robię. I że jestem tu z mężem, który właśnie tego samego wieczoru pracuje w barze. Pan popatrzył na mnie z przerażeniem w oczach i powiedział "Jesteś za młoda na małżeństwo";-) A ja na to "OK. Ile pan myśli, że mam lat?". Chwila zastanowienia... "Szesnaście?";-D No myślałam, że się posikam. Mówię mu "24", a on wytrzeszcza oczy i mówi "Niemożliwe!":-) Potem jeszcze raz się upewniał, takie to na nim wrażenie zrobiło. Powiedziałam im, że niespecjalnie mnie cieszy takie odmładzanie. A pani na to, że jak będę w jej wieku (na oko koło 50-tki), to mnie będzie cieszyć;-) Pewno miała rację:-p
Kończę i całusy ślę ze słonecznego dziś znów Scarborough.

niedziela, 27 stycznia 2008

Susan Nadgorliwa;-p

Siedzę ja sobie w naszym pokoiku, pachnącym pomarańczowo (olejek w kominku aromaterapeutycznym), za ścianą dudni muzyka od naszej sąsiadki, Emy (córki menedżerki), która też należy do staffu mieszkającego w hotelu:-p Zjadłam sobie smakowitą popołudniową przekąskę, złożoną z bułki z masłem oraz sałaty z oliwkami i pokruszonym owczo-kozim serem typu feta, i postanowiłam stuknąć znów parę słów.
Na przykład o tym, że pogoda dziś przewspaniała, wiosenna prawie. Gdy po południu wyszliśmy na spacerek na klif, nie mogliśmy się nacieszyć słońcem i bezchmurnym niebem (oraz brakiem wiatru, bo wczoraj i przedwczoraj wiało niemiłosiernie:-) Wracając wstąpiliśmy do Sainsbury'ego i nabyliśmy m.in. bułki, jogurt, moje ukochane ciastka figowe oraz duży zapas ulubionego napoju Konrada - Bitter Lemon (który to napój Sainsbury sprzedaje po jakiejś śmiesznej cenie). Teraz Konrad poszedł do pracy (dziś znów bar), a ja mam wolny wieczór:-) Jak miło. Może położę sobie na ryjku maseczkę lub zrobię coś równie relaksującego:-)
Ale najpierw jeszcze napiszę Wam o tytułowej nadgorliwej Susan, która szkoli się w naszej restauracji na tzw. superwizorkę, czyli na takiego "zastępczego Eddiego". Chodzi o to, że Eddie jest naszym bezpośrednim przełożonym i sprawdza (teoretycznie;-) czy wszystkie prace przed i po serwisie są wykonane porządnie. Jednak kiedy ma dzień wolny, nie ma komu tego robić i czasem ludziska odwalają fuszerę, że się tak kolokwialnie wyrażę:-p Kiedyś podobno była tzw. superwizorka, ale już jakiś czas temu odeszła, a teraz Eddiemu się przypomniało (a może głównej menedżerce hotelu, Ruth), że ktoś taki w zasadzie by nie zaszkodził. No i przyjęli dosłownie dwa dni temu niejaką Susan. Susan jest raczej w średnim wieku (no bo superwizorem może być osoba nieco bardziej doświadczona), jest bardzo niska, garbata, ma smutnawy wyraz twarzy i ogólnie raczej szpetna na oko. No, żeby być sprawiedliwym, to jest dość miła, nie żadna tam zołza, ale STRASZNIE się przejęła obowiązkami, jakie przedstawił jej Eddie (od razu podkreślam, że on się tymi samymi obowiązkami nie przejmuje nawet w połowie tak bardzo, w ogóle to jest bardzo leniwy:-p). Dosłownie chodzi po sali po tym, jak nakryjemy do następnego posiłku i sprawdza, czy na żadnym stole niczego nie brakuje. Sprawdza dokładnie, czy wszystkie zadania dodatkowe są wykonane starannie (np. umycie maszyny z sokiem, maszyny z kawą, porządek na podręcznym stoliku w przejściu przy kuchni, gdzie trzymamy pudełka z mini-dżemami, paczki serwetek, koszyki na bułki itp) Tu i ówdzie (głównie mam na myśli zakamarki, gdzie ostatnio pewnie było odkurzane parę miesięcy temu, a gdzie Eddie nawet nie zagląda) sama włazi i sprząta. Jakby robiła generalne porządki we własnym mieszkaniu:-p Konrad mówi, że jej przejdzie. Mogę tylko powiedzieć OBY;-)
Na dziś kończę, ściskam mocno z bezchmurnego dziś Scarborough:-)
KASIA

sobota, 26 stycznia 2008

Historyjki z życia wzięte:-)

Dziś opowiem kilka anegdot, takich trochę zabawnych historyjek z życia. Zdarzenia te miały miejsce naprawdę, podczas mojej nieobecności na blogu, z powodu ograniczonego dostępu do netu:-p
Pierwsza dotyczy alarmu pożarowego, który mieliśmy okazje przeżyć na własnej skórze w sklepie znanym jako Tesco;-p Otóż robimy my sobie spokojnie popołudniowe zakupy, pogoda na zewnątrz dość wredna, w Tesco ruch niezbyt duży. Stoimy właśnie przy półkach z jogurtami (to nasz stały punkt każdego pobytu w rzeczonym sklepie), aż tu nagle włącza się jakiś wyjec i wyje, bardzo głośno i nieprzyjemnie. Ponieważ jednak nie widać żadnego niebezpieczeństwa ani większego poruszenia, wybieramy sobie nasze jogurty dalej, podobnie jak inni klienci, rozglądając się jedynie z poirytowaniem, co też tak wyje. Nagle podchodzi do nas, zupełnie niespiesznie, przesympatyczny pan ze stoiska rybnego i spokojnym głosem, z uśmiechem na ustach, mówi "Byliby by państwo uprzejmi przerwać swoje zakupy i opuścić sklep? Mamy pożar.":-) No to udaliśmy się, bez paniki, wraz z innymi niepanikującymi klientami, do wyjścia ewakuacyjnego, zostawiając z żalem swoje zakupy przy mijanej kasie. Jednak ludzie zamiast odejść, zgromadzili się przy wyjściu i czekali na rozwój wypadków. Uczyniliśmy tak i my ("społeczny dowód słuszności";-), jak się okazało - prawidłowo. Nie minęło bowiem 5 minut, gdy panowie z obsługi zaprosili nas ponownie do środka, stwierdzając, iż był to fałszywy alarm (mają tam ostatnio ciągle jakieś remonty, może ktoś uszkodził czujnik?) Wróciliśmy więc do przerwanych zakupów, zgarniając po drodze z kasy swój koszyk. Za chwilę miły męski głos z głośników przeprosił nas uprzejmie za utrudnienia:-) Taką mieliśmy przygodę w Tesco:-)
Kolejna historyjka dotyczy dwójki gości, którą miałam okazję obsługiwać w ubiegłym tygodniu, praktycznie podczas każdego shiftu. Było to starsze małżeństwo. Dość zaniedbany dżentelmen z rozwianym włosem i zaawansowanym Parkinsonem, sądząc po mobilności jego dłoni oraz bardzo słabo poruszająca się dama, z burzą czarnych włosów, która praktycznie nigdy się nie uśmiechała. Ogólnie nie wydawali się specjalnie zadowoleni z pobytu ani w ogóle z życia (nawet inna uczestniczka tej samej wycieczki powiedziała mi po cichu, że tamta działa jej na nerwy, bo jest wiecznie niezadowolona). Ja jednak, na przekór odruchom, starałam się być dla nich uprzedzająco miła i uśmiechnięta. Podczas pierwszego obiadu dama zapytała mnie, czy jest coś z drobiem, bo ona innego mięsa nie może. Szczęśliwie było, następnego dnia też się coś znalazło. Jednak trzeciego dnia z menu wyraźnie wynikało, że nici z drobiu, nawet w przystawkach się go nie uświadczy. Poskarżyłam się więc Ianowi, który tego dnia urzędował w kuchni, że mam taka panią na swoim rewirze i że będzie niepocieszona, że nie ma dziś nic z drobiem. Właściwie tylko chciałam się pożalić. A Ian mówi "jutro jest indyk, mamy już gotowego na dole. Zapytaj ją przy przystawce, czy chce, mogę jej odgrzać porcję". Państwo Niezbyt-Zadowoleni siedzieli akurat w barze, więc - za radą Konrada - od razu do nich wyszłam, przysiadłam się do pani i wyłuszczyłam sprawę (ujmując to: "szef może specjalnie dla pani przygotować indyka, jeśli pani chce";-). Wyobraźcie sobie, że Pani Niezbyt-Zadowolona i Wiecznie-Smutna rozjaśniła się na twarzy i powiedziała, że byłoby cudownie. Pod koniec obiadu jeszcze raz się do mnie UŚMIECHNĘŁA, całkiem szczerze, i bardzo mi podziękowała. Podczas wyjazdu dostałam też banknot 5-funtowy, choć od nich nie akurat spodziewałam się napiwku, gdy ich zobaczyłam po raz pierwszy. Tak miło się ta historia skończyła:-)
Jeszcze jedna sympatyczna anegdota wiąże się z gośćmi z kolejnego turnusu, którzy zaledwie wczoraj wyjechali. Jeden ze stolików, dwie starsze pary, wyjątkowo sobie mnie upodobał, zagadując mnie na rozmaite tematy i nazywając Katarina (jeden pan niemal krzyczał rozradowany "Hello, Katarina", gdy tylko mnie widział:-p) We wtorek jedna z pań przy tym stoliku miała urodziny, w związku z tym Eddie przygotował na następny dzień dla niej małe ciasto czekoladowe. Konrad (o którym już zdążyli się dowiedzieć, że jest moim mężem) miał im je wydać podczas herbatek, ja tego dnia miałam wolne. No i wyleguję ja się, rozkoszując się wolnym popołudniem, a tu wraca Konrad, niosąc talerz z dwoma kawałkami owego czekoladowego "tortu". Zostaliśmy poczęstowani, ot tak, choć torcik wcale nie był duży. Zrobiło mi się TAK MIŁO:-) Dla takich momentów warto chyba znosić wszelkie niedogodności tej pracy:-p
Rozpisałam się dziś zdrowo i gratuluję każdemu, kto dotarł do końca tego posta.
Ściskam wszystkich serdecznie i do następnego:-***

piątek, 25 stycznia 2008

Wreszcie mamy internet:-)

Dziś tylko informuję, że wreszcie mamy stały dostęp do internetu:-) Więcej napiszę innym razem, bo za parę minut zaczynam się szykować do roboty. Muszę poprasować ciuchy, umyć włosy itp.
Mam nadzieję, że teraz uda mi się nieco częściej tu zaglądać.
Dodałam troszkę nowych fotek na Picasę. Zapraszam.
Pozdrowienia serdeczne!!!

czwartek, 17 stycznia 2008

W suterenie:-)

Dzis krotko bedzie i bez polskich znakow, bo komputery w bibliotece nie potrafia ich odczytac i stawiaja w zamian jakies "krzaczki" ;-pSiedze sobie w naszym nowym lokum, downstairs, gdzie na razie nie mamy internetu i robie dla Was krociutka notke, zebyscie nie mysleli, ze przepadlam bez wiesci, czy cos w tym rodzaju:-p
Przeprowadzilismy sie tutaj trzy czy cztery dni temu. Musze powiedziec, ze choc pokoj ma o wiele gorszy standard, niz ten, w ktorym mieszkalismy do tej pory (jest po prostu bardzo zaniedbany), i tak jestesmy nim zachwyceni:-) Czujemy sie po prostu "u siebie", bo mamy wiecej swobody (np. mamy lodowke, wiec mozemy kupowac zarcie "na zas", oraz wneke ze zlewem z ociekaczem, wiec wreszcie mozemy myc naczynia w ludzkich warunkach i odstawiac je do wyschniecia:-) Sam pokoj jest niby niewiele wiekszy, ale jednak jest w nim znacznie przestronniej. Lozko jest wygodne, cisnienie wody w prysznicu lepsze (I don't know why), kazde z nas ma swoje biurko, a szafa jest troszke wieksza niz na gorze, wiec bez trudu miesci sie w niej nasz zastep bialych koszul:-) No i do roboty blizej. Teraz po pracy, gdy czasem juz nie czuje sie nog, zamiast wspinac sie na 3 pietro, szybciutko zbiegamy jedno pietro w dol:-) Mamy tez blizej do pralki, bo znajduje sie ona wlasnie w korytarzu "staffowym" i mamy ja tuz za rogiem:-) Tak ze naprawde jest spoko, absolutnie nie mozemy narzekac:-) Oczywscie jest kilka wad, np. to, ze jest tu przez caly dzien ciemno (bo to suterena, za oknem sa krzaczory:-p) albo slady plam z grzyba tu i owdzie (osobiscie je szorowalam specjalnym odgrzybiajacym srodkiem, ale nie wszystko udalo sie usunac), bo remont to tu chyba byl z 15 lat temu. Ale mimo to oboje uwazamy, ze jest naprawde swietnie i cieszymy sie, ze nas tu przeniesli:-) Obfotografowalam juz wszystko, ale nie bardzo mam ochote spedzic w bibliotece 1,5 godziny, wysylajac kilkanascie zdjec na Picase, wiec zamieszcze je, jak juz bedziemy miec wlasny internet (pewnie za ok. tydzien).
Poza tym wszystko w porzadku (moze poza pogoda - od kilku dni pada i podobno nie zamierza przestac:-p) Pracy jest sporo, pracuje juz w sumie na pelnym etacie, czyli prawie codziennie po dwie zmiany. No i fajno, bo za zeszly tydzien, gdy przepracowalam 29 godzin, zarobilam ponad 100 funtow (juz po odliczeniu podatku), wiec calkiem sympatycznie:-) Ucze sie tu bardziej doceniac drobne przyjemnosci, jak goracy prysznic, herbata po pracy, czy mozliwosc pospania do 9,00 (jak mam sniadanie, wstaje ok.6,30) Gdy sie glownie leniuchuje (bedac np. studentem V roku) takie rzeczy wydaja sie byc naturalna (a przez to rzadko doceniana) czescia zycia. Teraz luksus spania do momentu, w ktorym na dworze nie jest juz ciemno, zdarza mi sie na tyle rzadko, ze gdy juz sie trafi okazja, naprawde sie tym rozkoszuje i doceniam kazda taka mozliwosc:-) Wszyscy, ktorzy mowili mi, ze taki wyjazd zmienia spojrzenie na wiele spraw, nie mylili sie... Na szczescie w wiekszosci sa to zmiany na lepsze:-)
Koncze te krotka notke, mysle, ze niedlugo bedziemy sie zbierac do biblioteki.Pozdrawiam wszystkich cieplo i obiecuje, ze juz niedlugo postaram sie napisac cos znowu. Pamietam i mysle o Was caly czas.

środa, 9 stycznia 2008

A co nam się nie podoba?...

Ja tak ciągle o tym, jak tu jest fajnie i że wszystko u nas gra, i w ogóle...
A przecież czasem jest całkiem niefajnie, są sprawy, które nas wkurzają, dołują, drażnią. Dziś o nich, żeby nie było za słodko, bo od nadmiaru słodyczy każdego w końcu zemdli:-p

Pierwsza rzecz, to zasadniczy minus mieszkania z hotelu, o którym dziś przekonaliśmy się na własnej skórze. Ponieważ mieszkamy najbliżej (większość pracowników mieszka poza hotelem oczywiście), do nas dzwoni się z recepcji, gdy nagle jest pracownik potrzebny, bo np.w ostatniej chwili ktoś odwołał swoją zmianę na restauracji:-p Tak było dzisiaj. Rano oboje mieliśmy wolne, więc budzik nastawiliśmy na 9,00. Niestety o 7,30 zadzwonił telefon, że jedna z kelnerek nie przyszła i potrzeba zastępstwa:-/ Jako że ja mam przez najbliższe 4 dni śniadania, a Konrad nie, to on poszedł na dół, niemalże prosto z łóżka, rozespany... Mam nadzieję, że takie akcje nie będą się powtarzać zbyt często:-p

Głupie podwójne kurki z wodą przy umywalkach. Jezusicku! Jak się ciężko pod tym ręce myje, nie mówiąc o zmywaniu. Zwłaszcza, że w zimnym kranie woda zwykle ma taką temperaturę, jakby ją ciągnęli spod lodu, a z kolei wodą z gorącego kranu można by zaparzać herbatę, bez gotowania jej... Masakra. Nie policzę, ile razy poparzyłam sobie ręce:-/

Wiatr:-p Prawie ciągle tu wieje, co bywa zwyczajnie męczące. To tyle o wietrze;-)

Ogrzewanie włączają i wyłączają cyklicznie. Na pewno jest włączone rano i wieczorem, ale wydaje mi się, że na noc wyłączają. Wnioskuję o tym z faktu, że zwykle aby móc zasnąć nie mając gęsiej skórki, muszę się przykryć kocem, narzutą i jeszcze jednym kocem:-/ Na szczęście wymienione warstwy już wystarczają;-)

Zmieniające się (na gorsze!) wytyczne menagerki hotelu co do wystroju restauracji i obsługi gości. Kiedy przyjechaliśmy, serwetki wtykało się w kieliszki, nie wymagało to specjalnego zachodu. Teraz już jest nowy trend i musimy je stawiać pośrodku nakrycia, pozaginane w fikuśne harmonijki. Oczywiście do nas należy ich składanie, które jest bardziej czaso- i pracochłonne, a umówione godziny pracy nie zmieniły się przecież ze względu na serwetki. A ponieważ płacą nam tu nie za przepracowany czas, ale za ustalony czas zmiany (3 godziny), jak się nie wyrobisz - twoja strata. Tak więc każde udziwnienie, które wymaga od nas więcej pracy, nie jest tym, co lubimy najbardziej:-p

Szmatki do ścierania stolików, które - gdy nie są aktualnie używane - moczą się w wiadrze z wodą i chlorem. Nie dość, że niszczy to skórę na rękach (wysusza), to jeszcze łapy potem śmierdzą chlorem przez godzinę:-/ BLE.

W sklepach papierniczych oraz z kartkami pocztowymi (a są tu specjalne sklepy właśnie z rozmaitymi kartkami) ciężko uświadczyć normalnego papieru listowego. Udało mi się dziś w końcu kupić, po 3 dniach poszukiwań, ładny kremowy papier do drukarki, który ma mniej-więcej taką grubość o jaką mi chodziło. Normalny blok listowy z ŁADNYM i nie za cienkim papierem to rzadki okaz (na poczcie można dostać taki klasyczny blok listowy, z liniowanym papierem, ale strasznie cienkim). Za to kartki mają, dziwolągi, na każdą okazję, jaką sobie wymyślicie (no, sorry, chyba z okazji pogrzebu nie widziałam:-p) Z okazji każdych kolejnych urodzin (ze stosowna liczbą wydrukowaną ozdobnie), z okazji zaręczyn, ślubu, urodzenia potomka, zdania egzaminu, udanej imprezy, dla "najwspanialszego" lub "ukochanego"... dowolnego członka rodziny (są wersje dla mamy, taty, siostry, brata, żony, męża, córki, syna, dziadka, babci...) Istne wariactwo!!! A ładnego, ale całkiem normalnego, prostego papieru listowego - niet:-/

No i niezmiernie uciążliwy jest fakt, że nie mamy u nas, na górze (3 piętro), internetu i aby wysłać maila czy cokolwiek innego zrobić, musimy schodzić do piwnicy, gdzie net ma zasięg. No ale szczęśliwie to już całkiem niedługo się zmieni, bo prawdopodobnie pod koniec tygodnia przeprowadzamy się "downstairs" (Paweł z Olgą wracają do Rosji, szkoda trochę...) i będziemy mieć swój internet, całkiem pod ręką:-)))

Tym optymistycznym akcentem kończę ten, trochę marudny, wpis. Zapewniam, że tak czy owak żyje nam się tu nie najgorzej i nie tracimy poczucia humoru (może nawet coraz więcej go zyskujemy?...;-)
Pozdrawiam ciepło!!!

poniedziałek, 7 stycznia 2008

O pierdołach.

Witam serdecznie:-)
Dziś będę pisać o pierdołach, bo w zasadzie nic nowego/ciekawego się nie dzieje. Kończy nam się wolne. Konrad już dziś został poproszony o stawienie się w barze, gdzie Paweł będzie go przyuczał na barmana;-) Ja jutro i pojutrze mam "herbatki", od czwartku już normalna praca "na restauracji", Konrad w tym tygodniu głównie w barze...
Dziś poniedziałek, mijają 4 tygodnie od dnia, w którym tu przyjechaliśmy. Prawie miesiąc. Dacie wiarę??? Nie wiem, kiedy to zleciało, ale cieszę się, bo im szybciej czas tu płynie, tym szybciej z powrotem będziemy w Polsce. Nie żeby tu było źle, ale moje życie bez rodziny i przyjaciół na wyciągnięcie ręki nie miałoby sensu. Tutaj, "na obczyźnie", można wytrzymać dzięki internetowi, telefonom kilka miesięcy bez spotkania z bliskimi. Ale żyć na stałe tak daleko od "korzeni"... To chyba nie dla mnie. No, zupełnie inaczej byłoby, gdybym rodzinę i przyjaciół miała tu, w Scarborough. Wtedy mogłabym się tu osiedlić... No ale to jest kwestia nie podlegająca w ogóle dyskusji pt."czy to możliwe?"... Tak więc cieszę się, że czas szybko nam płynie i czekam z niecierpliwością na wizytę, a jeszcze lepiej - na stały powrót do Polski.
Po raz pierwszy dziś osobiście wysyłałam list na poczcie. Jest to znacznie przyjemniejsze niż w Polsce, ponieważ list zostawia się w okienku u pani i ona nakleja wszystko co trzeba. W Polsce strasznie mierzi mnie, gdy widzę jak pani urzędniczka podsuwa do mnie znaczek, klejem w dół, a ja muszę go polizać (bakterie z lady, mniam-mniam:-/) bo gąbeczki, które powinny być nasączone wodą, na ogół są suche. Tutaj kładzie się list na wadze, pani mówi, ile trzeba zapłacić (zwykły cienki list w standardowej kopercie - 48 pensów), płacisz, podajesz list do okienka i już:-) Podoba mi się:-)
Na Picasie zamieszczam kilka zdjęć kotka (czy raczej kotki - przynajmniej na moje oko), który systematycznie "podwala się" do ludzi odwiedzających Tesco. Przybiega niemal natychmiast na wołanie "kici-kici", łasi się zupełnie jak oswojona i w ogóle jest cudna. Zadbana, tłuściutka... Albo ktoś ją z domu wypuszcza, żeby się szwendała, albo jest rozpieszczoną bezpańską kicią. Olga mówiła, że to całkiem prawdopodobne, bo tutaj zupełnie inaczej traktuje się takie zwierzęta, niż to się zdarza w Polsce. Przede wszystkim bezpańskich kotów czy psów jest bardzo mało. A jak już się jakiś gdzieś przybłąka, to ma bardzo dobrze, wszyscy dbają, dokarmiają i nikomu raczej to nie przeszkadza:-) Aha, kup na chodnikach też tu prawie nie widać, a to dlatego, że wszędzie są tabliczki, mówiące wyraźnie o tym, że za nie sprzątnięcie po psie grozi grzywna do 1000 funtów. Ludzie chyba tym się przejmują, bo naprawdę psie niespodzianki na chodnikach należą do rzadkości.
To tyle chyba tych pierdółek, tak żebyście wiedzieli, że nadal żyję i nadal mam się dosyć dobrze;-p
Pozdrawiam gorąco ze Scarborough, dziś chłodnego, ale bezchmurnego:-)

czwartek, 3 stycznia 2008

Kilka drobiazgów.

Dzisiaj napisze Wam bez polskich znakow, bo z innego komputera, kilka spostrzezen, ciekawostek, o ktorych wczesniej zapomnialam albo ktore dopiero odkrylam.
Po pierwsze chce sie troche pochwalic. Mianowicie pozyczylam sobie z biblioteki wczoraj ksiazke o strachu zwiazanym z lataniem samolotem, oczywiscie po angielsku. Jest to niewielka ksiazeczka, napisana dosc duzym drukiem, ale i tak to, ze od wczoraj przeczytalam ok.100 stron zadziwilo mnie sama. Naturalnie nie rozumiem wszystkiego, czasem cale zdania musze czytac po trzy razy, zeby wylapac sens. Generalnie jednak rozumiem co czytam i sprawia mi to wielka frajde. Nie myslalam, ze tak dobrze poradze sobie z czytaniem po angielsku. Wczoraj rowniez kupilam za 2 funty (wyprzedaz calej zawartosci ksiegarni przed jej likwidacja, kazda ksiazka po 2£) bardzo ladnie wydana ksiazke o pt."Stressbusting book", o aromaterapii, masazu, podstawach jogi, tai-chi i medytacji. Na razie przeczytalam pierwsze 20 stron z rozdzialu o aromaterapii i bardzo mi sie podoba:-)
Druga ciekawostka to to, ze odkrywamy tu coraz wiecej pysznych rzeczy, z tym, ze ciagle sa to glownie slodycze;-p Dla przykladu powiem, ze wlasnie zjadlam zakupione w Tesco ciacho "Danish cinnamon whirl". To taka zakrecona w slimaka, plaska jakby buleczka z francuskiego (polfrancuskiego?) ciasta, z cynamonowym nadzieniem i lukrem. PYSZOTA!!! Smakolyki z cynamonem niektore lubie, niektore nie. Ten stanie sie jednym z moich ulubionych;-)
I jeszcze chcialam Wam napisac o Argosie. Jest to bardzo dziwny sklep, chyba nie spotkalam czegos takiego w Polsce. W Anglii jest dosc popularny, w samym Scarborough sa minimum dwa. Sam sklep ma niewielka powierzchnie. Sa dwie lady oraz kilka stanowisk, jakby stolikow, przy ktorych sie stoi, a na nich leza przymocowane grubasne katalogi, gdzie wszelakie produkty maja podane ceny i swoje numery. Na specjalnym urzadzonku przy kazdym stanowisku mozna sprawdzic dostepnosc danego produktu w magazynie. Jesli maja go na skladzie, drukuje sie specjalna karteczke, podchodzi do lady, placi sie, a za kilka chwil odbiera sie zamowiony produkt. W sklepie tym mozna kupic rzeczy takie jak: bizuteria, zegarki, meble (pakowane w plaskie pudelka, jak w Ikei), sprzety do domu (zelazka, garnki, suszarki do wlosow, tostery, lustra...), zabawki, upominki, narzedzia, artykuly papiernicze, drukarki, telefony, sprzet sportowy, muzyczny... Doslownie prawie wszystko:-p Tam kupilismy sobie zelazko i sluchawki z mikrofonem do komputera:-)
No, to chyba tyle na dzis. Buziale dla wszystkich czytajacych:-)

środa, 2 stycznia 2008

Czym właściwie jest nasza praca, czyli przemyślenia optymistyczne:-)

Gdy tworzę ten wpis, jest już po północy. Przespałam się dziś po robocie i teraz nie chce mi się spać. Postanowiłam zrobić więc coś konstruktywnego i znów dla Was popisać. Wasze pozytywne opinie o mojej "twórczości" zachęcają mnie, by się produkować jak najczęściej;-)

Tak sobie obserwuję nas oraz innych kelnerów cudzoziemców i myślę sobie, że dziwny jest ten świat. Ja, Konrad, dwie Olgi oraz Paweł, czyli staff spoza Wlk.Brytanii, mamy wyższe wykształcenie (tamci to różni filolodzy, ja jedna jestem psychologiem;-p) I co robimy? Usługujemy przy stole ludziom, mogę się założyć, że niejednokrotnie gorzej wykształconych czy mniej obytych od nas. Naszym zadaniem jest być uprzejmym, zawsze uśmiechniętym, pomocnym i dbać o to, by nikt nie czekał zbyt długo na swój posiłek czy kawę. Zapomnieć o sobie na te parę godzin w ciągu dnia; że chce się spać, że jest się głodnym, ma się okres, boli nas głowa albo stopy... Naszym zadaniem jest, za minimalną płacę, być na zawołanie. Polerować sztućce, ścierać stoliki, odkurzać restaurację, napełniać automat z mlekiem, zrzucać resztki z talerzy do kosza... Tutaj nie liczy się, z jaką oceną skończyliśmy studia, ani nawet czy w ogóle jakieś skończyliśmy. Mamy być szybcy, uprzejmi i brać na siebie skargi na wiele rzeczy niezależnych od nas (np. że danie jest za chłodne lub że trzeba było na nie godzinami czekać - na ogół jest to wina kuchni) Co z tego wynika?... Ano to, że coraz bardziej szanuję zawód kelnera oraz inne, polegające na usługiwaniu i skakaniu wokół innych, tylko po to, by im umilić lub ułatwić życie. Nie mam żalu, że przez 5 lat studiowałam po to tylko, by teraz biegać z talerzami. Wielu ludziom wydaje się to straszne i niesprawiedliwe, może nawet poniżające. Nie przeczę, czasami nachodzi mnie frustracja i żal, że jak to może być, że ja, pani magister;-) jestem zwykłą kelnerką w dwugwiazdkowym hotelu... Ale najczęściej jednak jestem wdzięczna za to doświadczenie, bo wiem, że mnie wzbogaci i że nie będę żałować. Jestem z natury leniuszkiem, a tu nauczę się (już się nauczyłam?) ciężko pracować. Dowiedziałam się o sobie (i jeszcze zapewne się dowiem) rzeczy, których bym się nie spodziewała, choćby tego, że jestem w stanie funkcjonowac tak daleko od rodzinnego domu, w obcej kulturze, otoczona obcym językiem. Podszkolę (już podszkoliłam;-) język. Poćwiczę nawiązywanie kontaktu z ludźmi. Zapewne będę jeszcze bardziej szanować osoby, o których się zapomina natychmiast gdy znikną z pola widzenia albo w ogóle nie wie się o ich istnieniu (kelnerów, sprzątaczki, podkuchennych, zmywakowych...) Myślę, że przez kilka miesięcy nauczę się tutaj więcej, niż przez całe dotychczasowe życie. Do wyjazdu zmusiły mnie okoliczności i dziwne koleje losu, ale przypuszczam, że w ostateczności był to dobry obrót obrót spraw i wyjadę stąd bogatsza nie tylko o pokaźną (mam nadzieję;-) sumkę pieniędzy...
Z takimi to optymistycznymi przemyśleniami kończe na dziś. Jutro wrzucę te notkę na bloga, ze szczerą nadzieją, że będzie się ją tak dobrze czytało, jak poprzednie;-)
Tymczasem dobranoc:-)

PS.Już rano, właśnie poznaliśmy "rotkę" czyli grafik na następny tydzień. W poniedziałek jeszcze jesteśmy OFF, a potem zaczyna się jazda;-p Teraz dopiero, dla nas obojga, praca na pełnym etacie. Zaczniemy wreszcie regularnie, sensownie zarabiać:-)