sobota, 26 stycznia 2008

Historyjki z życia wzięte:-)

Dziś opowiem kilka anegdot, takich trochę zabawnych historyjek z życia. Zdarzenia te miały miejsce naprawdę, podczas mojej nieobecności na blogu, z powodu ograniczonego dostępu do netu:-p
Pierwsza dotyczy alarmu pożarowego, który mieliśmy okazje przeżyć na własnej skórze w sklepie znanym jako Tesco;-p Otóż robimy my sobie spokojnie popołudniowe zakupy, pogoda na zewnątrz dość wredna, w Tesco ruch niezbyt duży. Stoimy właśnie przy półkach z jogurtami (to nasz stały punkt każdego pobytu w rzeczonym sklepie), aż tu nagle włącza się jakiś wyjec i wyje, bardzo głośno i nieprzyjemnie. Ponieważ jednak nie widać żadnego niebezpieczeństwa ani większego poruszenia, wybieramy sobie nasze jogurty dalej, podobnie jak inni klienci, rozglądając się jedynie z poirytowaniem, co też tak wyje. Nagle podchodzi do nas, zupełnie niespiesznie, przesympatyczny pan ze stoiska rybnego i spokojnym głosem, z uśmiechem na ustach, mówi "Byliby by państwo uprzejmi przerwać swoje zakupy i opuścić sklep? Mamy pożar.":-) No to udaliśmy się, bez paniki, wraz z innymi niepanikującymi klientami, do wyjścia ewakuacyjnego, zostawiając z żalem swoje zakupy przy mijanej kasie. Jednak ludzie zamiast odejść, zgromadzili się przy wyjściu i czekali na rozwój wypadków. Uczyniliśmy tak i my ("społeczny dowód słuszności";-), jak się okazało - prawidłowo. Nie minęło bowiem 5 minut, gdy panowie z obsługi zaprosili nas ponownie do środka, stwierdzając, iż był to fałszywy alarm (mają tam ostatnio ciągle jakieś remonty, może ktoś uszkodził czujnik?) Wróciliśmy więc do przerwanych zakupów, zgarniając po drodze z kasy swój koszyk. Za chwilę miły męski głos z głośników przeprosił nas uprzejmie za utrudnienia:-) Taką mieliśmy przygodę w Tesco:-)
Kolejna historyjka dotyczy dwójki gości, którą miałam okazję obsługiwać w ubiegłym tygodniu, praktycznie podczas każdego shiftu. Było to starsze małżeństwo. Dość zaniedbany dżentelmen z rozwianym włosem i zaawansowanym Parkinsonem, sądząc po mobilności jego dłoni oraz bardzo słabo poruszająca się dama, z burzą czarnych włosów, która praktycznie nigdy się nie uśmiechała. Ogólnie nie wydawali się specjalnie zadowoleni z pobytu ani w ogóle z życia (nawet inna uczestniczka tej samej wycieczki powiedziała mi po cichu, że tamta działa jej na nerwy, bo jest wiecznie niezadowolona). Ja jednak, na przekór odruchom, starałam się być dla nich uprzedzająco miła i uśmiechnięta. Podczas pierwszego obiadu dama zapytała mnie, czy jest coś z drobiem, bo ona innego mięsa nie może. Szczęśliwie było, następnego dnia też się coś znalazło. Jednak trzeciego dnia z menu wyraźnie wynikało, że nici z drobiu, nawet w przystawkach się go nie uświadczy. Poskarżyłam się więc Ianowi, który tego dnia urzędował w kuchni, że mam taka panią na swoim rewirze i że będzie niepocieszona, że nie ma dziś nic z drobiem. Właściwie tylko chciałam się pożalić. A Ian mówi "jutro jest indyk, mamy już gotowego na dole. Zapytaj ją przy przystawce, czy chce, mogę jej odgrzać porcję". Państwo Niezbyt-Zadowoleni siedzieli akurat w barze, więc - za radą Konrada - od razu do nich wyszłam, przysiadłam się do pani i wyłuszczyłam sprawę (ujmując to: "szef może specjalnie dla pani przygotować indyka, jeśli pani chce";-). Wyobraźcie sobie, że Pani Niezbyt-Zadowolona i Wiecznie-Smutna rozjaśniła się na twarzy i powiedziała, że byłoby cudownie. Pod koniec obiadu jeszcze raz się do mnie UŚMIECHNĘŁA, całkiem szczerze, i bardzo mi podziękowała. Podczas wyjazdu dostałam też banknot 5-funtowy, choć od nich nie akurat spodziewałam się napiwku, gdy ich zobaczyłam po raz pierwszy. Tak miło się ta historia skończyła:-)
Jeszcze jedna sympatyczna anegdota wiąże się z gośćmi z kolejnego turnusu, którzy zaledwie wczoraj wyjechali. Jeden ze stolików, dwie starsze pary, wyjątkowo sobie mnie upodobał, zagadując mnie na rozmaite tematy i nazywając Katarina (jeden pan niemal krzyczał rozradowany "Hello, Katarina", gdy tylko mnie widział:-p) We wtorek jedna z pań przy tym stoliku miała urodziny, w związku z tym Eddie przygotował na następny dzień dla niej małe ciasto czekoladowe. Konrad (o którym już zdążyli się dowiedzieć, że jest moim mężem) miał im je wydać podczas herbatek, ja tego dnia miałam wolne. No i wyleguję ja się, rozkoszując się wolnym popołudniem, a tu wraca Konrad, niosąc talerz z dwoma kawałkami owego czekoladowego "tortu". Zostaliśmy poczęstowani, ot tak, choć torcik wcale nie był duży. Zrobiło mi się TAK MIŁO:-) Dla takich momentów warto chyba znosić wszelkie niedogodności tej pracy:-p
Rozpisałam się dziś zdrowo i gratuluję każdemu, kto dotarł do końca tego posta.
Ściskam wszystkich serdecznie i do następnego:-***

7 komentarzy:

mamuśka pisze...

Może byś zaczęła pisać "relacje z zaklętych rewirów" do jakiejś gazety...? Czyta sie super!

PAPROCH pisze...

Do jakiej gazety na przykład?;-)

Mateusz pisze...

Fajne Ci sie tam przygody zdazaja. U mnie tak fajnie nie jest. ale dzis sie dowiedzialem, ze juz mam sesje z glowy, wiec mam kompletny luz:))
Pozdrowienia!

Kaatje pisze...

Kasia, pisz wiecej, bo ja tu czekam na Twoje odcinki jak na powiesc;-)

PAPROCH pisze...

Agnieszko, ogromnie mi miło:-) Teraz powinnam pisać nieco częściej, bo mamy stały dostęp do netu:-)))

tataradka pisze...

Wszystkie historyjki są fajne, nie tylko literacko.

Anonimowy pisze...

A ja dla odmiany dodam, że już starożytni :) mawiali: Life is brutal and full of zasadzkas. BUT sometimes are takie chwile. For takie chwile warto live.
I oby ci się te :takie chwile: przydarzały jak najczęściej.